„To ciekawe czasy z punktu widzenia autora kryminałów, ponieważ z jednej strony nie są aż tak odległe od współczesności, z drugiej zaś o wiele bardziej niebezpieczne. Ludzie tłoczyli się w miastach jeden na drugim. Policja i struktury nowoczesnego państwa były w powijakach. I tylko usiłowały nad tym wszystkim zapanować. Tak więc dzieci mogły umierać z głodu na ulicy, podczas gdy obok przechadzali się bogacze. Z drugiej strony w tym samym momencie złodziej mógł ukraść zegarek bogaczowi i zniknąć gdzieś w smogu”.
Kawiarenka Kryminalna: Zacznijmy od podstaw! Od której strony poleciłby pan czytać „Dom Klepsydry”? A może jest jeszcze jakaś inna metoda, by zabrać się za lekturę?
Gareth Rubin: Wybór należy do czytelnika. Można zacząć od którejkolwiek strony, ale w obu przypadkach wrażenia z lektury są inne. Jednak większość ludzi czyta chronologicznie. Zaczyna od wcześniejszej historii, ponieważ tak po prostu jest łatwiej. Jeśli jednak ktoś jest rzeczywiście pełnym wprawy czytelnikiem i potrafi żonglować tekstami w swojej głowie, to czytanie rozdziałów naprzemiennie zrobi naprawdę wyjątkowe wrażenie.
KK: Zastosował pan bardzo skomplikowaną technikę pisarską, bo nie dość, że mamy tu tête-bêche (tetebeszkę) – tak zwaną książkę od stóp do głów, którą można czytać zarówno od przodu, jak i od tyłu, to jeszcze „Dom Klepsydry” jest taką literacką matrioszką – książką w książce, która jest dodatkowo w książce. Nakłada pan te historie warstwowo: mamy tu dwie główne opowieści plus listy, pamiętnik Olivera, powieść „Złote pole”, po którą sięga Simeon. Znudziły pana chronologiczne opowieści pisane od A do Z?
G.R.: Chciałem spróbować czegoś nowego, ale nie dla samego eksperymentu. To musiało mieć sens i do czegoś prowadzić. Ma pani rację z porównaniem do matrioszki. Podoba mi się to, że za każdym razem, gdy się zagłębisz w tekst, odkrywasz, że kryje się w nim inna historia. I nigdy nie wiesz, co jest prawdą i jakie rzeczywiście jest zakończenie. To zupełnie tak jak z tymi lalkami.
KK: Jedno to napisać dwie powiązane ze sobą, jednak też dające się czytać samodzielnie historie, ale drugie – moim zdaniem trudniejsze – to wprowadzić takie wątki czy motywy, które sprawią, że po przeczytaniu obu powieści, na każdą z nich czytelnik spojrzy innym okiem. To już jest wyższy stopień wtajemniczenia pisarskiego! Co było w tym wszystkim dla pana najtrudniejsze?
G.R.: Sytuacja z moim psem... Ciągle prosił mnie, żeby wyjść na spacer. Pisanie książki zajmowało mi sporo czasu, a do tego on wciąż chciał się bawić w parku. Musiałem znaleźć czas na jedno i drugie.
KK: W historii osadzonej w latach 30. XX wieku opisuje pan pierwsze loty samolotem nad Atlantykiem. To były niezwykle luksusowe jak na dzisiejsze czasy eskapady! Jak wyglądał pana research w kwestii ówczesnego codziennego życia?
G.R.: Prawda, że to niesamowite, że tamte loty samolotem można przyrównać do dzisiejszych rejsów wycieczkowcami w pierwszej klasie? Proszę sobie o tym pomyśleć, gdy następnym razem będzie pani na pokładzie Wizz Aira... Na szczęście życie nie było wtedy tak całkiem odmienne od naszego, więc w ramach researchu po prostu oglądałem dawne filmy i czytałem stare książki. Wcześniej napisałem powieść szpiegowską pod tytułem „The Winter Agent”, której akcja rozgrywa się w Londynie, Paryżu i Berlinie w 1944 roku. Wtedy codzienność była bardzo, bardzo inna, więc i mój research musiał być o wiele większy. Sprawdzałem na przykład, jakie racje żywnościowe otrzymywali ludzie, jakie niemieckie pułki stacjonowały w Paryżu czy jakich kodów używali szpiedzy.
KK: To rzeczywiście o wiele więcej roboty. Tymczasem w „Domu Klepsydry” każda z dwóch historii ma swój odrębny klimat, jest też pisana nieco innym językiem. Ja pokochałam zwłaszcza błyskotliwe, dowcipne, bezczelne wypowiedzi Kena w opowieści z lat 30. Jak wyglądała praca nad warstwą językową powieści?
G.R.: Poprosiłem mojego przyjaciela pochodzącego ze stanu Georgia, aby sprawdził wypowiedzi Kena pod kątem poprawności językowej. Część dziewiętnastowieczna powieści była trudniejsza pod tym względem, że w tamtych czasach ludzie mówili lokalnymi dialektami – jedno miasto brzmiało inaczej niż drugie, oddalone, powiedzmy, ledwie o pięć mil. Starałem się to mniej więcej oddać.
KK: No właśnie, ta historia o Simeonie i Oliverze jest napisana w iście wiktoriańskim stylu, oddaje ducha epoki. Co pana najbardziej fascynuje w opowieściach z tamtych czasów?
G.R.: To ciekawe czasy z punktu widzenia autora kryminałów, ponieważ z jednej strony nie są aż tak odległe od współczesności, z drugiej zaś były o wiele bardziej niebezpieczne. Ludzie tłoczyli się w miastach jeden na drugim. Policja i struktury nowoczesnego państwa były w powijakach. I tylko usiłowały nad tym wszystkim zapanować. Tak więc dzieci mogły umierać z głodu na ulicy, podczas gdy obok przechadzali się bogacze. Z drugiej strony w tym samym momencie złodziej mógł ukraść zegarek bogaczowi i zniknąć gdzieś w smogu.
KK: Rzeczywiście ciekawie... Bohaterowie opowieści z XIX wieku odwiedzają też Londyn, który wydaje się bardzo odmienny od tego współczesnego – choć wspomina pan o miejscach powszechnie i dzisiaj znanych.
G.R.: Mieszkam w Londynie, więc odwiedzenie tych miejsc nie nastręczało trudności. Choć większość z nich i tak znam wystarczająco dobrze. Na szczęście jest też mnóstwo starych map i rysunków, które pokazują układ ulic i ówczesne życie.
KK: W recenzjach pana powieści często można znaleźć porównania do „Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle” Stuarta Turtona czy „Morderstw w Somerset” i „Morderstw w Suffolk” Anthony'ego Horowitza, w których autorzy też swawolnie sobie poczynają z układaniem schematu fabularnego. Jak pan się zapatruje na miejsce w takim zestawieniu?
G.R.: Każda z tych książek bardzo mi się podobała. Razem ze Stu Turtonem niedługo bierzemy udział w spotkaniu autorskim w jednej z księgarń, ponieważ wygląda na to, że mamy wspólnych czytelników. Nie znam Anthony'ego Horowitza, ale to świetny pisarz, więc jestem bardzo zadowolony z tych porównań.
KK: W obu historiach przedstawionych w „Domu Klepsydry” znajdziemy sceny osadzone w przepięknych, bogatych domowych biblioteczkach. Jak wygląda pana własny zbiór książek?
G.R.: Ha! Nigdy wcześniej mnie o to nie pytano. Moja własna biblioteka jest mniejsza niż te z książki. Mój dom został zbudowany w latach 70. XIX wieku, więc pochodzi z odpowiedniej epoki, ale nie jest aż tak okazały. Może kiedyś uda mi się kupić wolnostojącą rezydencję, w której będę mógł trzymać pięć tysięcy książek.
KK: Pana prace literackie cechuje duża różnorodność, wydaje się pan stronić od rutyny. Czy może więc pan zdradzić, w którym kierunku teraz poniesie pana literacka wyobraźnia?
G.R.: Moją następną książką będzie powieść o Sherlocku Holmesie, zatytułowana „Holmes i Moriarty”, w której dwaj rywale zmuszeni są współpracować nad pewną sprawą. A potem będę pisał kontynuację „Domu Klepsydry”. Mam nadzieję, że uda mi się przyjechać do Polski, gdy książka się ukaże.
KK: Czekamy zatem niecierpliwie!
Rozmawiała Marta Matyszczak.
Zdjęcie: Wydawnictwo Albatros.