© Kawiarenka Kryminalna
  • Recenzje
  • Konkursy
  • Zapowiedzi
  • Wywiady
  • Podróże
  • Relacje
  • Postacie
  • Różności

Logo Kawiarenki Kryminalnej, design: Damian Matyszczak.

  • Marta Matyszczak, Przepraszam, ja jużx nie żyję

Karin Smirnoff, Krzyk orła. Millennium - fragment powieści

Dodał(a): Marta Matyszczak
Kategoria: Różności
Opublikowano: 09 listopad 2023
Odsłon: 1123
Okładka Krzyku orła Karin Smirnoff

Zapraszamy do lektury fragmentu powieści "Krzyk orła" Karin Smirnoff, kolejnego tomu z serii "Millennium" Stiega Larssona. Książka została opublikowana nakładem Wydawnictwa Czarna Owca pod patronatem Kawiarenki Kryminalnej.

1.

sprzą­tacz patrzy na zega­rek. Od wyło­że­nia kawa­łecz­ków mięsa do poja­wie­nia się pierw­szego orła, samicy, upływa czter­dzie­ści jeden sekund.

Ni­gdy nie wia­domo dokład­nie, skąd przy­leci. Mogła sie­dzieć na któ­rymś z pobli­skich drzew. Albo też szy­bo­wać na wyso­ko­ści paru tysięcy metrów. Z takim wzro­kiem, dwie­ście razy ostrzej­szym niż u czło­wieka, potrafi dostrzec zdo­bycz z odle­gło­ści wielu kilo­me­trów. Tym­cza­sem on, dobrze scho­wany około pięć­dzie­się­ciu metrów od przy­nęty, obser­wuje jej posi­łek przez lor­netkę.

Padlina na sie­dem liter. Ścierwo. Czu­łość, jaką męż­czy­zna żywi dla tych pta­ków, nie jest – o ile wie – miło­ścią ojcow­ską. A jed­nak nie potrafi postrze­gać ich ina­czej jak swoje dzieci.

Myśli o nich przed zaśnię­ciem. I zaraz po prze­bu­dze­niu. Pod­czas wszel­kich nie­zbęd­nych czyn­no­ści, jak rąba­nie drew, goto­wa­nie albo pale­nie pod kuch­nią, cią­gle o nich myśli. Czy dobrały się w pary? Czy młode prze­żyją? Czy znajdą dość poży­wie­nia? Czy prze­trwają zimę? Ow­szem. Przy jego pomocy i odpo­wied­niej obfi­to­ści kar­czow­ni­ków prze­żyją.

Prze­ciera oczy pię­ścią. Słońce stoi teraz wyżej i grzeje go w plecy. Pew­nie ostatni raz tej jesieni. Nie­ważne. On ma swój dom w miej­scu na ziemi zapo­mnia­nym przez ludzi. No, dom to może prze­sada. To raczej skle­cona z desek buda, która stała pusta od czasu, jak ostatni robot­nicy leśni znik­nęli na początku lat sześć­dzie­sią­tych i cały obszar został zakla­sy­fi­ko­wany jako rezer­wat.

Obszar jest trudno dostępny, to pier­wotny las o nie­re­gu­lar­nej struk­tu­rze, z jezior­kami, mokra­dłami i ska­łami. Nie pro­wa­dzi tu rów­nież żadna praw­dziwa droga. Poza ścież­kami, po któ­rych poru­szają się zwie­rzęta, został jedy­nie ledwo widoczny ślad po sta­rej prze­siece, którą teraz odzy­skuje przy­roda. Można się tam dostać tylko pie­chotą albo quadem, ale też trzeba wie­dzieć, jak tra­fić.

Od naj­bliż­szej szosy jest prze­szło dzie­sięć kilo­me­trów. Męż­czy­zna poru­sza się w pro­mie­niu mak­sy­mal­nie kilku kilo­me­trów od chaty. Z początku ozna­czał kie­runki gałąz­kami, żeby nie zabłą­dzić. Teraz ma potok, w któ­rym łowi ryby, wia­tro­łomy, z któ­rych bie­rze drewno, i odpo­wied­nie polanki, gdzie cza­tuje na ptaki i drobną zwie­rzynę.

Chata jest jego azy­lem. Z jedy­nym udo­god­nie­niem w postaci gene­ra­tora prą­do­twór­czego, z któ­rego korzy­sta do łado­wa­nia swo­jej komórki. Tutaj jest nikim. Czło­wie­kiem bez imie­nia, bez prze­szło­ści i przy­szło­ści. Po pro­stu jest. Żyje z dnia na dzień. Cho­dzi wcze­śnie spać. Budzi się o świ­cie. Robi, co musi, i nie zasta­na­wia się, czy to słuszne, czy nie.

Na ścia­nach chaty są wyryte daty. I nazwi­ska. Wia­do­mo­ści dla przy­szłych poko­leń od innych samot­nych męż­czyzn. Olof Per­s­son 1881. Lars Per­s­son 1890. Sven-Erik Eskola 1910. I tak dalej. Jed­nak samot­ność to rzecz względna. Mogą mijać całe mie­siące, gdy męż­czyzna mówi tylko do sie­bie, pta­ków, drzew czy nawet kamieni. A mimo to czuje się mniej samotny niż kie­dy­kol­wiek przed­tem. Jakby dogo­niło go dzie­ciń­stwo. Jest z każ­dym dniem coraz bli­żej tego chłopca szu­ka­ją­cego schro­nie­nia w lesie. Znie­ru­cho­miały, uczy się świata, obser­wu­jąc wio­sną toki cie­trzewi. Albo lisicę trosz­czącą się o swoje coraz więk­sze szcze­nięta, ruchy mró­wek w mro­wi­sku albo drogę kor­nika drą­żą­cego świerk.

Chło­piec ma ojca. Rosłego dra­nia o ramio­nach, które się­gają wszę­dzie. Chło­piec ma matkę. Nikt się z nią nie liczy. Chło­piec ma brata. Leć, mówi brat, kiedy ojciec wraca do domu, i chło­piec wtedy bie­gnie do lasu.

Łapie padalca. Gdy ten gubi ogon, łapie go jesz­cze raz. Wyciąga nóż z pochwy, odcina łeb od tuło­wia i robi się cisza. To on jest ciszą.

Chło­piec kła­dzie jasz­czurkę na kamie­niu. Opiera się o pień świerka i wyciera ostrze noża o nogawkę. Prze­suwa nim po paznok­ciu. Wzdłuż ostrza jest wol­ność. Tej wol­no­ści nikt mu nie odbie­rze.

Nad­la­tuje jesz­cze jeden orzeł. To młody samiec. Nie ma bia­łych piór na brzu­chu ani żół­tego dzioba, przy­na­leż­nych osob­ni­kowi doj­rza­łemu płciowo. Zapewne rocz­niak, naj­wy­żej dwu­la­tek, notuje męż­czy­zna w zeszy­cie. Jest to nie­zwy­kłe, ale cza­sem się zda­rza. Pisze rów­nież, że młode zostają w miej­scu uro­dze­nia, zamiast odle­cieć na połu­dnie. Ewen­tu­alny defekt albo cho­roba. Znak zapy­ta­nia. Trzeba obser­wo­wać. Wykrzyk­nik.

Samica jest tak zajęta, że nie przej­muje się mło­dym, który naj­pierw krąży nad mię­sem, a wresz­cie odważa się usiąść. W tym momen­cie zostały już głów­nie kosteczki. Samica mu nie prze­szka­dza. Oboje szar­pią aż do pusz­cze­nia powięzi i wtedy ścię­gna zni­kają im w gar­dzie­lach jak spa­ghetti.

Mija kilka minut i już jest po głów­nej atrak­cji dnia. Męż­czy­zna chowa do ple­caka zeszyt i ter­mos. Prze­wie­sza strzelbę przez ramię i wypełza ze swego ukry­cia. Prawa noga jak zwy­kle nie nadąża. Musi ją odwró­cić w stronę drogi do domu, bie­gną­cej szla­kiem tutej­szej zwie­rzyny. Brzozy, olchy i iwy już zgu­biły liście. Męż­czy­zna sięga po garść boró­wek i krzywi się od ich kwa­śnej gory­czy. Słodko-gorzki jest rów­nież zapach resz­tek przy­nęty w pla­sti­ko­wej beczce z pokrywą. Dobrze ukry­tej pod świer­kiem, ale jed­nak. Powi­nien rzu­cić naraz całą przy­nętę, ale nie może się na to zdo­być. Chwila z orłami jest dla niego wszyst­kim. Dla niej oddy­cha, je, śpi, sra. Jutro znów tam przyj­dzie. Kiedy zadzwoni komórka. Tylko jedna osoba ma jego numer. Sam rów­nież dzwoni tylko do jed­nej.

– Tak – mówi. – Dobrze. Jutro przed połu­dniem. Okej.

Ran­kiem jest zim­niej niż zwy­kle. Męż­czy­zna dorzuca kilka dodat­ko­wych drew i grzeje dło­nie, obej­mu­jąc nimi kubek. Jeśli ma zdą­żyć na szosę, powi­nien wkrótce wyru­szyć. Po dro­dze może się wiele zda­rzyć. Quad może się zepsuć. Zie­mia może oka­zać się za bar­dzo roz­mo­kła.

Pierw­sze kilo­me­try poko­nuje, idąc do kry­jówki, w któ­rej trzyma quada. Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Gdyby wbrew przy­pusz­cze­niom ktoś zna­lazł pojazd, nie da się go przy­pi­sać ani do niego, ani do chaty.

Idąc, cią­gle wypa­truje orłów. W tej stro­nie jest jedno gniazdo, ale nie widać żad­nego ptaka. Szkoda. Byłoby faj­nie. Nie żeby się dener­wo­wał, ale jed­nak. Orzeł bie­lik to znak. Dobry.

Dotarł­szy do maszyny, strąca z niej gałązki i igły, do pudła z przodu wrzuca ple­cak i jedzie na miej­sce spo­tka­nia.

Zie­mia trzyma, wszystko prze­biega zgod­nie z pla­nem. Mając dzie­się­cio­mi­nu­towy zapas, męż­czy­zna naj­pierw czeka w ukry­ciu, zanim pod­je­dzie do szla­banu i zawróci quada.

Samo­chód już tam stoi. Z dostawą przy­jeż­dża zawsze ten sam czło­wiek. Dla sprzą­ta­cza jest po pro­stu dostawcą. Tam­ten jego zna jako sprzą­ta­cza. Poza tym nic o sobie nie wie­dzą. Zamie­niają ze sobą tylko kilka słów.

– Od kogo przyj­mu­jesz roz­kazy? – pyta.

Odpo­wiedź go uspo­kaja. Im krót­szy łań­cuch, tym mniej ogniw.

Tym razem pro­sił tylko o kilka arty­ku­łów pierw­szej potrzeby. Spo­żyw­czych i o butelkę whi­sky. I jak zwy­kle o gazety. Pakuje je do pudła i wraca do samo­chodu.

Dostawca wyciąga ciało z tyl­nego sie­dze­nia.

Kobieta, to nie­zwy­kłe. Ręce zwią­zane z tyłu, na gło­wie kap­tur. Wyda­wane dźwięki bez słów każą sądzić, że ma zakle­jone usta. Bar­dzo dobrze. Przy­naj­mniej go nie zagada na śmierć.

– Możesz z nią zro­bić, co chcesz – mówi dostawca – masz wolną rękę.

Co chce, dopóki robi swoje.

Ludzie, któ­rzy wejdą mu w drogę, zasłu­gują na swój los. W tym sen­sie jego sumie­nie pozo­staje czy­ste. Nie jest mor­dercą sek­su­al­nym ani psy­cho­patą, cho­ciaż przez świat byłby zapewne postrze­gany jako osoba mor­du­jąca dla przy­jem­no­ści.

Mają deal. Dopóki oni dotrzy­mują swo­ich zobo­wią­zań, dopóty on dotrzy­muje swo­ich.

– A co ona zro­biła? – pyta w dro­dze wyjątku. Może dla­tego, że to kobieta. A może dla­tego, że dostawca jest pierw­szym od dłuż­szego czasu czło­wie­kiem, z któ­rym roz­ma­wia.

– To co zwy­kle – odpo­wiada dostawca. – Nie wiem nic wię­cej. – Sprzą­tacz mu wie­rzy.

Wsiada na quada, tam­ten pomaga mu umie­ścić przed sobą ciało. Ciało brzmi lepiej niż kobieta.

– Przy­trocz ją pasem – mówi. – Prawda, moja śliczna? Nie chcemy, żebyś spa­dła.

Pod­nosi dłoń na poże­gna­nie i odjeż­dża w stronę chaty.

Pod­czas masko­wa­nia maszyny ciało stoi przy­wią­zane do drzewa. Nie jest tak do końca mil­czące. Jakby miau­czało lekko niczym chory kot. Chore koty należy likwi­do­wać. Na­dal nie widać żad­nego orła.

– Idziemy – mówi, popy­cha­jąc ją przed sobą. Kon­dy­cja ciała nie jest tak dobra jak u niego. Na ostat­nim odcinku drogi kopie je po łyd­kach, żeby ruszało nogami.

Ni­gdy nie zabiera ciał do chaty. Tym razem robi wyją­tek. Popy­cha je na łóżko i sam siada na krze­śle.

– Naj­pierw przy­jem­ność, potem robota, tak będzie dobrze? – zwraca się do ciała. – I może jesz­cze napa­limy, co powiesz? Zimno?

Miauk­nię­cie. Męż­czy­zna czuje, że mu stward­niał. Kobieta to kobieta.

Ściąga jej spodnie i majtki. Zawsze jest cie­ka­wie, kiedy można zoba­czyć, co się kryje pod spodem. To dość młode ciało. Ze dwa­dzie­ścia pięć lat. Naj­wy­żej czter­dzie­ści. Wiek nie gra roli.

Naj­pierw posta­na­wia dzia­łać powoli, cie­sząc się wido­kiem, by tak powie­dzieć, ale pożą­da­nie bie­rze górę nad cier­pli­wo­ścią. Odrywa kawa­łek pla­sti­ko­wej folii, bo cho­lera wie, co ona może mieć w środku, owija nią penisa i układa ciało tak, by leżało ide­al­nie do pene­tra­cji.

– Mogła­byś tu zostać przez kilka dni, będzie faj­nie – mówi, maca­jąc nie­zdar­nie jak pra­wi­czek na obo­zie har­cer­skim. I szczy­tuje, zanim jej jesz­cze zdą­żył wło­żyć.

Kiedy już uspo­koił oddech, a pożą­da­nie opa­dło, widzi, że ciało się posi­kało.

W jego łóżku, co prze­są­dza sprawę.

– Koniec tego dobrego – oznaj­mia, zapina spodnie i szy­kuje ciało do odjazdu.

Ciało ledwo idzie. Chce mu się mdleć, dla­tego męż­czy­zna nie odcho­dzi tak daleko, jak zamie­rzał. Po raz drugi tego dnia przy­wią­zuje ciało do drzewa i roz­wią­zuje sznu­rek woreczka, w któ­rym prze­cho­wuje broń.

Spo­gląda na piękny przed­miot. Przy­kręca tłu­mik i bie­rze pisto­let w obie ręce, jakby uświę­cał swój czyn.

Miau. Kotek nie będzie już musiał cier­pieć.

2

od godziny tkwią w wyzię­bio­nym aucie, cze­ka­jąc na oznakę, że dom jest pusty.

Auto stoi na bocz­nej dro­dze pro­wa­dzą­cej w dół do rzeki. Od strony domu osła­nia je sto­doła. Jed­no­cze­śnie widać stąd, kto wjeż­dża albo wyjeż­dża. Naj­pierw z domu wyje­chała kobieta z dziec­kiem na tyl­nym sie­dze­niu, a teraz jedzie rów­nież on.

Nie pierw­szy raz tak sie­dzą.

Kiedy wra­cają do mia­sta, nie zała­twiw­szy sprawy, Svala oddy­cha z ulgą, mimo że musi wysiąść spory kawa­łek za Gas­skas i do domu iść pie­chotą. Do Mamamärty. Do domu przy Tjädervägen, gdzie na miej­sce zagi­nio­nej Mamamärty wpro­wa­dziła się bab­cia.

Nie ma w tym wła­ści­wie nic złego. Bab­cia robi takie rze­czy, któ­rych Mamamärta nie robi ni­gdy. Gotuje, sprząta i jesz­cze wypeł­nia miesz­ka­nie luź­nymi roz­mo­wami. Taki jest usta­lony porzą­dek dnia. Mamamärta co pewien czas znika i potem wraca, nie mówiąc, gdzie była, ale tym razem jest ina­czej. Nie­długo będzie mie­siąc, jak prze­wie­siła torebkę przez ramię, poca­ło­wała Svalę w głowę i powie­działa: „Zaraz wra­cam, idę tylko po papie­rosy”.

Svala popro­siła bab­cię, żeby niczego nie ruszała w jej pokoju. Nie sprzą­tała ani nie zbie­rała brud­nych ciu­chów, kiedy jest w szkole. Ten pokój jest jedy­nym nie­na­ru­szo­nym miej­scem. Kiedy kła­dzie się na narzu­cie pasia­stej jak zebra, ma wra­że­nie, że Mamamärta znów tu jest. Sie­dzi na jej krze­śle przed biur­kiem i udaje, że popra­wia jej lek­cje. Głasz­cze po gło­wie i mówi: „Jak dostanę pen­sję, to zro­bimy razem coś faj­nego”.

To fajne to może być wyprawa na jar­mark w Jok­k­mokk i kupo­wa­nie tam kolo­ro­wych skar­pet i sło­dy­czy.

Jed­nak naj­czę­ściej coś faj­nego ozna­cza pój­ście na pizzę do Buon­giorno. Mają pie­ka­rza pro­sto z Neapolu. Mamamärta jest gotowa się zało­żyć, że przy­je­chał z Syrii.

– Wszystko jedno – odpo­wiada Svala. – Ja popro­szę vege­ta­rianę.

Ser jest gorący. Parzy pod­nie­bie­nie. Svala dostaje dodat­kową colę, a Mamamärta dodat­kowy kie­li­szek wina. Mama jest naj­faj­niej­sza po pierw­szym kie­liszku i jesz­cze paru łykach. Żar­tuje na temat ludzi sie­dzą­cych obok. Opo­wiada o rze­czach, które się wyda­rzyły dawno temu. O Lapoń­czyku, który przy­cho­dzi do restau­ra­cji i zama­wia par­dwę. Wtyka palec w jej kuper i twier­dzi, że wie, gdzie ptak został zastrze­lony. Może w Arvid­sjaur. Nie pamięta. I gniewa się, gdy Svala się wtrąca. Oczy zwę­żają jej się bar­dziej niż zwy­kle, łapie dłoń Svali i ści­ska mocno:

– Ty też jesteś Saamką. Nie jakąś zasraną Laponką. Nie zapo­mi­naj o tym. Masz być dumna ze swo­jego pocho­dze­nia.

To zna­czy jakiego? Zagi­niona mama, nie­ży­jący tata. Bab­cia z dła­wicą pier­siową. Żad­nego rodzeń­stwa ani bli­skich krew­nych. Przy­naj­mniej takich, któ­rzy by się do niej przy­zna­wali.

– Poza Lis­beth – mówi bab­cia.

– A kto to jest Lis­beth?

– Lis­beth Salan­der. Przy­rod­nia sio­stra two­jego ojca.

– Nikt mi ni­gdy o niej nie mówił.

– Twoja mama nie chciała mieć nic wspól­nego z rodziną Nie­der­man­nów – mówi bab­cia. – To dość zro­zu­miałe.

– Dla­czego? – pyta Svala, ale nie dostaje odpo­wie­dzi.

– Dawne dzieje, nie ma o czym mówić – stwier­dza bab­cia, koń­cząc roz­mowę. Zamiast tego prze­suwa pal­cem po liniach na dłoni Svali. – Będziesz miała dłu­gie życie – mówi. – Co naj­mniej trójkę dzieci. W któ­rymś momen­cie nastąpi prze­rwa. A potem wszystko będzie dobrze.

Co naj­mniej trójka dzieci. Mia­łaby spro­wa­dzić na ten świat kolejne Jaskółki?1 Gdyby to od niej zale­żało, to jed­nak nie. A co do tej prze­rwy… Svala ma wra­że­nie, że prze­rwa już jest. Jesień się roz­pło­mie­niła. Svala chcia­łaby nama­lo­wać pło­mie­nie. Okiem można roz­róż­nić dzie­sięć milio­nów odcieni. Chcia­łaby uło­żyć je jako maź­nię­cia pędz­lem wokół liścia.

Nie wie, jak nazy­wają się te typki na przed­nim sie­dze­niu. Jed­nak domy­śla się, kto za tym wszyst­kim stoi: Pla­st­pe­der. Jej nie­klawy ojczym.

Cho­ciaż od roku z nimi nie mieszka, przy­czaja się jak wygło­dzony szczu­pak w sito­wiu. Zwłasz­cza ostat­nio, odkąd Mamamärta zagi­nęła.

Baba z opieki spo­łecz­nej powie­działa Svali, żeby się przy­go­to­wała na to, że mama mogła umrzeć.

– Na co? – pyta Svala.

– No prze­cież mama miała różne pro­blemy.

– Moja mama nie zagi­nęła z wła­snej woli.

– Cza­sami nie wiemy wszyst­kiego o swo­ich rodzi­cach.

– To może pani nie wie.

Trza­śnię­cie przed­nich drzwi, otwie­rają się tylne. Dziew­czynka ma towa­rzy­stwo.

– Boisz się? – pyta on.

– Nie.

– Boli? – pyta, wykrę­ca­jąc jej rękę.

– Nie – powta­rza dziew­czynka.

On się przy­suwa bli­żej, obej­muje ją ramie­niem i przy­ciąga do sie­bie.

– Szkoda, że mamy za mało czasu, czuję, że jesteś dobra, i to w nie­jed­nym. Tylko tro­chę chuda – mówi, uci­ska­jąc jej bark – ale cał­kiem ład­niutka.

Drugą ręką łapie ją za pod­bró­dek i odwraca jej twarz ku sobie. Dziew­czynka robi wszystko, żeby nie spoj­rzeć mu w oczy.

– Wiesz, co będzie, jeśli ci się nie uda – mówi on i robi ruch, jakby pod­rzy­nał jej gar­dło. Dziew­czynka stara się nie nabie­rać powie­trza, żeby nie czuć jego odde­chu. Jak wszyst­kim obrzy­dli­wym kum­plom Pedera jedzie mu z gęby od nie­my­tych zębów, cuch­nie potem i papie­ro­sami.

Serce tyka. W ustach ma suchość, a wargi spierz­chły od zimna. Może i jest bez­silna, ale ma dwie zalety. Druga jest taka, że nic jej nie boli. Mogą ją bić albo parzyć, jak chcą. Zła­mać rękę albo nogę, a ona się nawet nie skrzywi. Nawet gdyby ją dusili.

A pierw­szej i naj­waż­niej­szej zalety nie umie wyja­śnić, po pro­stu ją ma. Polega ona na tym, że Svala zna odpo­wiedź, zanim jesz­cze pad­nie pyta­nie.

– Nie dosta­łaś oczu po to, żeby widzieć – mówi Mamamärta – ale dla­tego, że widzisz.

Wizyty w Buon­giorno nie zawsze spro­wa­dzały się do podwój­nej coli. Na te skrawki pizzy napra­co­wała się rów­nie mocno, co ta wysoka Laponka w weso­łym mia­steczku.

Patrz­cie tylko, Chri­stina już ma dwa metry osiem­na­ście i wciąż rośnie.

Patrz­cie tylko, spró­buj­cie pobić Svalę w ukła­da­niu kostki Rubika, a wygra­cie tysiaka.

Buon­giorno nie wygląda jak inne piz­ze­rie z gip­so­wymi łukami i brzę­czą­cymi chło­dziar­kami na napoje gazo­wane. W Buon­giorno tema­tem prze­wod­nim jest ame­ry­kań­ski świat mafii. Na ścia­nach wiszą ramki, a w nich Al Capone, Johnny Tor­rio, Lucky Luciano, Joe Mas­se­ria i inni gang­ste­rzy, zdję­cia z fil­mów, ciu­chy i broń z zaczo­po­waną lufą.

W kącie stoi szafa pan­cerna, ale zamiast pie­nię­dzy i bry­lan­tów trzyma się w niej tale­rze i sztućce.

To Pla­st­pe­der wpadł na ten pomysł. Jedyny pre­zent, jaki kie­dy­kol­wiek dał Svali, to wła­śnie kasa pan­cerna. Nie­duża, ale ciężka. A przede wszyst­kim zamknięta.

– Nie wiem, co w niej jest – mówi – ale jeśli uda ci się roz­gryźć szyfr, będziesz mogła to sobie zatrzy­mać.

Svala ma dzie­sięć lat i wie, że Pla­st­pe­der kła­mie, ale nie może się oprzeć, żeby nie spró­bo­wać. Ma coś takiego w pal­cach i w mózgu. Cyfry prze­la­tują w gło­wie jak kule w tom­boli. Tak to widzi. Albo czuje. Potrze­buje kilku prób do upo­rząd­ko­wa­nia sobie infor­ma­cji. Pla­st­pe­der stoi obok i aż tupie ze znie­cier­pli­wie­nia.

Kiedy Svala czuje, że już opa­no­wała szyfr, odwraca się do Pla­st­pe­dera i mówi, że nie, nie da się. Nie wie, jak to zro­bić.

Teraz może zda­rzyć się cokol­wiek. On może się zezło­ścić i wydrzeć na nią, jak bywa naj­czę­ściej. Może ją ude­rzyć. Cho­ciaż teraz robi to rzadko. Albo może tak trza­snąć drzwiami, że od ruchu powie­trza zabuja lampą.

Svala sie­dzi przez chwilę i nasłu­chuje. Kiedy już się upew­niła, że Pla­st­pe­der rze­czy­wi­ście wyszedł z miesz­ka­nia, uchyla drzwi kasy pan­cer­nej.

W środku są pie­nią­dze. Wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek widziała. I kiedy sie­dzi sobie, prze­li­cza­jąc pięć­setki, nagle on staje obok.

Wie, że prze­moc fizyczna jej nie dotyka. Nie boli wystar­cza­jąco mocno. Tym moc­niej za to boli Mamamärtę.

– Chyba rozu­miesz, że muszę cię uka­rać – mówi. – I nic ci nie pomoże, że zatkasz uszy.

Na fajny pomysł z kasą pan­cerną z piz­ze­rii Pla­st­pe­der wpada parę lat póź­niej.

Goście wybie­rają sobie szyfr, a Svala go łamie. Cza­sem dostaje jakiś pie­nią­żek do kie­szeni. Albo napi­wek, który umknie chci­wym oczom Pla­st­pe­dera. Prze­cho­wuje te pie­nią­dze w kudła­tej małpce, która sie­dzi na jej łóżku. Pruje szew, wydłu­buje z niej tro­chę gąbki i znów zaszywa.

Karin Smirnoff, Krzyk orła

3

a czego się, kurde, spo­dzie­wał. Po trze­cim komu­ni­ka­cie, że pociąg do Sund­svall, Umeå, Luleå i Kiruny z godziny 18.11 jest opóź­niony, a nowy ter­min odjazdu to 19.34, Mikael Blom­kvist posta­na­wia iść na piwo w restau­ra­cji Luzette.

W nor­mal­nych warun­kach taka chwila na sztok­holm­skim Cen­tra­len byłaby dla niego momen­tem odprę­że­nia. Sie­dzi się w swo­jej bańce i obser­wuje prze­pły­wa­jący obok tłum. Jed­nak nie dziś. Jest za bar­dzo zmę­czony, żeby inte­re­so­wać się oto­cze­niem. Zmę­czony z wielu powo­dów, z któ­rych więk­szość jest dobrze znana. Za dużo pracy. Za dużo zawra­ca­nia głowy w redak­cji. Sie­dze­nie po nocy, za mało snu i deadline, który rze­czy­wi­ście jest śmier­telny.

Cią­gle ta gazeta. „Mil­len­nium”. Dama ponad innymi damami. Która cią­gle wygrywa z rodziną, przy­ja­ciółmi i part­ner­kami. Teraz, po jej śmierci, musi zapy­tać sam sie­bie, czy było warto? Tak. Bez waha­nia. „Mil­len­nium” jest powie­trzem, któ­rym oddy­cha. Krwią, która pły­nie w jego żyłach. Prze­cież nie wszy­scy mogą być ide­al­nymi mężami i ojcami rodzin. Ktoś, mię­dzy innymi on, musi opo­wia­dać tym ide­al­nym mężom i ojcom rodzin, jak się rze­czy mają poza wygra­co­wa­nymi ścież­kami do ich willi.

I wła­śnie dla­tego to takie nie­po­jęte, że już jest po wszyst­kim. Zło, nie­spra­wie­dli­wo­ści, całe to gówno, a jakoś nikt nie ma siły się tym przej­mo­wać. Ludzie wra­cają do domu po dniu spę­dzo­nym w biu­rze, nale­wają sobie szkla­neczkę whi­sky, spraw­dzają maile, jedzą kola­cję, grają w padla i idą spać. W takiej cho­ler­nej bańce żyje więk­szość zna­nych mu osób. Zestre­so­wani życiem, przej­mują się tylko swo­imi naj­bliż­szymi, jeśli w ogóle. Słu­że­nie spra­wie­dli­wo­ści to prze­ży­tek.

Skro­luje listę połą­czeń. Wciąż ani słowa od Eriki Ber­ger. Albo od kogoś innego z redak­cji.

Mikael Blom­kvist nie jest samotny. Jed­nak czuje się osa­mot­niony. A to jest coś nowego.

Wypiw­szy piwo, idzie do kio­sku z gaze­tami, gdzie kupuje sobie kubek kawy i „Mor­ning Star”. Jego uwagę przy­kuwa arty­kuł o bry­tyj­skiej fir­mie wydo­byw­czej, która pró­buje się zain­sta­lo­wać w Nor­r­bot­ten. Dopiero po chwili reaguje na głos.

– Mikael, halo, Mikael.

Pod­nosi wzrok. Sio­stra. Annika.

– A ty co tu robisz? Nie jesteś w Åre?

– Byłam, ale w pracy coś się stało i musia­łam wra­cać. Wła­śnie przy­je­cha­łam. A ty? Cze­kasz na kogoś?

– Pociąg mi się spóź­nia – odpo­wiada. – Chcia­łem poje­chać tro­chę wcze­śniej. Chyba przy­je­dzie­cie na wesele?

– W każ­dym razie pozo­stała la fami­glia – mówi Annika. – Ja przy­jadę tro­chę póź­niej. Prze­cież nawet nie znam narze­czo­nego Per­nilli.

– Chyba jak wszy­scy. Stało się coś szcze­gól­nego?

– Nie – odpo­wiada Annika. – Cho­ciaż tak. Jed­nak nie mogę o tym roz­ma­wiać.

– No weź, coś tam byś mogła.

– E tam. Jeden poli­tyk nakno­cił i tyle.

Mikael czeka na dal­szy ciąg, który nie nastę­puje. A ponie­waż zna swoją sio­strę, to wie, że nic jej nie skłoni do mówie­nia, skoro posta­no­wiła mil­czeć.

– Nada­wa­ła­byś się na szpiega – odzywa się.

– Tak? – śmieje się Annika. – Dla­czego aku­rat na szpiega?

– Bo nawet na tor­tu­rach nie puści­ła­byś pary.

W mil­cze­niu obser­wują prze­cho­dzą­cego męż­czy­znę pcha­ją­cego wózek ze swo­imi rze­czami. Coś mu się stało w plecy. Wózek to jed­no­cze­śnie rola­tor.

– Wie­dzia­łeś, że ochrona co noc wyrzuca na godzinę wszyst­kich śpią­cych na ław­kach, kiedy odbywa się tutaj sprzą­ta­nie? – odzywa się Annika. – Wyobraź sobie, jak im się musi dłu­żyć ta godzina. Paskudna rzecz, że też pań­stwo nie może zała­twić miesz­kań bez­dom­nym – cią­gnie. – Nie­któ­rzy tkwią tu tylko dla­tego, że zale­gają z opła­tami. Pod­czas gdy inni oczy­wi­ście…

– O któ­rego poli­tyka cho­dzi? – prze­rywa jej.

– Daj spo­kój – odpo­wiada, obej­mu­jąc go. – Pew­nie dowiesz się z gazet. Pozdrów Per­nillę. – Nagle zaczyna jej się spie­szyć.

Do odjazdu zostało zale­d­wie parę minut, gdy udaje mu się wtasz­czyć walizkę do prze­działu, i od razu żałuje, że szkoda mu było wydać na bilet w pierw­szej kla­sie albo wago­nie sypial­nym. Kiedy w prze­dziale powstaje chaos, bo sze­ściu face­tów jed­no­cze­śnie roz­ściela prze­ście­ra­dła, Mikael wrzuca walizkę na środ­kową pry­czę, zabiera swoją torbę na ramię i przez kole­biące się wagony idzie do restau­ra­cyj­nego. Kupuje piwo i kanapkę, po czym kie­ruje się do upa­trzo­nego miej­sca sie­dzą­cego, które ktoś mu wła­śnie zaj­muje.

– Cho­lera jasna – mówi gło­śno i wtedy jakaś dłoń cią­gnie go za rękaw.

– Zmie­ści się pan tutaj. Jedziemy w tym samym prze­dziale – odzywa się męż­czy­zna. Mikael go roz­po­znaje. Wcze­śniej czę­sto­wał wódką i Mikael mu odmó­wił. Nie­po­trzeb­nie szorstko, żeby trzy­mać dystans.

– IB – mówi tam­ten i podaje mu rękę.

– MB – odpo­wiada Mikael. Ścią­ga­jąc pla­sti­kowe opa­ko­wa­nie z kanapki, zasta­na­wia się, jak daleko jedzie IB. Oby się oka­zało, że wysią­dzie już w Gävle.

– Boden – mówi tam­ten i pod­nosi szklankę. – A ty?

Cho­lera, co za nazwa, nie spo­sób zapa­mię­tać: Nor­r­byn, Sköbyn, Stor­byn – Älvsbyn.

– Älvsbyn. Córka wycho­dzi za mąż. Za gościa z Gas­skas. Męż­czy­znę z Gas­skas – popra­wia się. Okre­śle­nie gość nie pasuje do Henry’ego Salo.

– Jeśli jedziesz do Gas­skas, to też powi­nie­neś wysiąść w Boden – mówi IB. – Tak jest naj­bli­żej. Odcho­dzi stam­tąd bez­po­średni szy­no­bus.

– Będę miał pod­wózkę z Älvsbyn – odpo­wiada Mikael, nagle bar­dzo zajęty swoją komórką.

Na temat jego przy­szłego zię­cia Henry’ego Salo sporo już napi­sano. Bur­mistrz gminy Gas­skas. Od dość nie­dawna. Taki, co to na każ­dym zdję­ciu jest uśmiech­nięty i wydaje się lubiany. Cóż, takiego sobie wybrała. Na pewno jest w porządku. Przy­stojny. Może nawet za bar­dzo. Nie żeby z Per­nillą było coś nie tak, prze­ciw­nie, zresztą u Sala prze­szka­dza mu nie tyle twarz, ile jego mina albo raczej mowa ciała. Na zdję­ciach lokuje się zawsze w cen­trum, nie­za­leż­nie, czy gra­tu­luje jakiejś mło­dej oso­bie otrzy­ma­nia sty­pen­dium, czy uro­czy­ście otwiera park.

„Jest dobry dla Lucasa”. Córka mówi to za każ­dym razem, kiedy roz­ma­wiają ze sobą. A on zawsze odpo­wiada: „Wie­rzę ci”. Jed­nak po odło­że­niu słu­chawki ma zupeł­nie prze­ciwne odczu­cie. Chło­piec. Jego wnuk. Mikael go pra­wie nie widy­wał, odkąd się uro­dził. Aż do ostat­niego lata.

Naj­pierw jej odma­wia, nie ma czasu opie­ko­wać się dziec­kiem, ale Per­nilla się upiera.

– Pra­wie ni­gdy cię o nic nie pro­si­łam – mówi.

To prawda. Ni­gdy się spe­cjal­nie nie zaj­mo­wał córką. Zawsze mu coś w tym prze­szko­dziło. Zwy­kle było to „Mil­len­nium”. A więc gdy Per­nilla prosi go o zaję­cie się chłop­cem przez parę tygo­dni, bo ona musi poje­chać na kurs w Ska­nii, pod­czas gdy Salo będzie na kon­fe­ren­cji w Hel­sin­kach, Mikael od razu odpo­wiada odmow­nie. Nie­moż­liwe. Nie ma czasu. W następny czwar­tek uka­zuje się kolejny numer pisma. Zresztą nie umie zaj­mo­wać się dziec­kiem.

Mimo to Lukas zostaje wysa­dzony na brzeg w San­dhamn, a Per­nilla wraca do mia­sta tym samym stat­kiem.

Dwa tygo­dnie póź­niej Mikael ści­ska chłop­czyka, który naj­chęt­niej by u niego został. A może to on chciałby dziecko zatrzy­mać. Będzie pusto bez niego. Lukas wypeł­nił jakieś miej­sce, wypie­ra­jąc upo­rczywy smu­tek, który od wielu mie­sięcy tkwił w nim jak grypa. Wystar­czyło, że było dziecko, które reali­zuje swoje natych­mia­stowe potrzeby, takie jak choćby wstać wcze­śnie, bo dzień ofe­ruje całe mnó­stwo moż­li­wo­ści. Radość życia, Blom­kvist. Przy­da­łoby ci się wię­cej tego towaru.

– Nie­długo się zoba­czymy – mówi do chłopca, a potem: – Cze­kaj! – Ściąga z szyi łań­cu­szek, który dawno temu sam dostał od dziadka i od tam­tej pory zawsze nosił; jest na nim krzy­żyk, kotwica i ser­duszko. Mikael zakłada go na szyję Luka­sowi.

– Teraz jest twój – mówi. – Będzie cię osła­niał przed złem.

Wciąż brzmi mu w uszach odpo­wiedź chłopca:

– Ale nie przed całym złem.

Mikael skro­luje wia­do­mo­ści na stro­nie „Gaskas­sen”. Też mi nazwa gazety, myśli sobie i na widok tytu­łów na czo­łówce uśmie­cha się. PRZED­SZKOLE ÄLGEN SPRZE­DAJE KORA­LI­KOWE PRA­SO­WANKI. DOCHÓD PRZE­KA­ZUJE UKRA­INIE. PRZE­GRANA Z BJÖRKLÖVEN. BRAM­KARZ USU­NIĘTY Z BOISKA. Salo patrzy ponuro, sie­dząc w loży dla VIP-ów razem z innymi face­tami, któ­rzy mają takie same miny. Gminne szy­chy. Czy tak się jesz­cze mówi? O męż­czy­znach, któ­rzy mają na wzglę­dzie dobro gminy i wła­sne.

A potem zatrzy­muje się na tytule dopiero co prze­czy­ta­nym. Cho­ciaż nie w „Gaskas­sen”, tylko wcze­śniej: MIMER MINING BLI­SKI OTRZY­MA­NIA KON­CE­SJI NA WYDO­BY­CIE.

Na mniej­szym zdję­ciu widać wesołą buźkę Salo. Na więk­szym demon­stran­tów z pla­ka­tami.

– Sły­sza­łeś o tym? – pyta Mikael, pod­su­wa­jąc tam­temu zdję­cia.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada IB. – Mój stary pra­co­wał w kopalni, jak więk­szość męż­czyzn w Gas­skas. Miała być nowa Kiru­na­va­ara, ale ruda skoń­czyła się już w latach sie­dem­dzie­sią­tych i zalali kopal­nię wodą. Nawet sobie nie zawra­cali głowy wycią­gnię­ciem maszyn.

– To dla­czego znów chcą ją otwie­rać?

– Nie cho­dzi o otwie­ra­nie sta­rej kopalni. Anglicy robią próbne odwierty w rejo­nie poło­żo­nym kilka kilo­me­trów dalej, gdzie zamie­rzają zro­bić odkrywkę. Na razie zarząd pro­win­cji się nie zga­dza, co zupeł­nie zro­zu­miałe. Odkrywka dopro­wa­dzi­łaby do zagłady jezior, nara­zi­łaby na nie­bez­pie­czeń­stwo zatru­cia wody pit­nej w pobli­skiej Gasskasälven, a hodowcy renów zosta­liby jak zwy­kle z niczym. Ale gdy w grę wcho­dzą duże pie­nią­dze, nie przyj­muje się odmowy. Ponoć w zarzą­dzie pro­win­cji zro­bili prze­me­blo­wa­nie i Mimer otrzy­mał wstępną zgodę.

– Tak po pro­stu – odzywa się Mikael.

– Gdy­byś nie wie­dział, to powiem ci, że Gas­skas jest sie­dli­skiem gang­ste­rów – mówi IB. – A wła­ści­wie gmina Gas­skas. – Wypija kilka łyków piwa, ściera pianę z brody i znów pije. – To szambo w sam raz dla oszu­stów – dodaje, beka parę razy, opróż­nia do reszty butelkę i otwiera następną. – Gmina zga­dza się na pra­wie wszystko, a kopal­nia to nie­je­dyna sprawa na tape­cie. Następny pro­jekt to naj­więk­sza farma wia­trowa w Euro­pie, cho­lera wie, jak by to miało wyglą­dać. Powstałby teren prze­my­słowy o pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu kilo­me­trów.

Mikael Blom­kvist się uśmie­cha. Malmö to szambo. Sztok­holm też. W porów­na­niu z nimi licząca ze dwa­dzie­ścia tysięcy miesz­kań­ców gmina Gas­skas to raczej zagroda dla jagnią­tek.

– Dla­czego aku­rat Gas­skas? – pyta Mikael.

– Dobre zaopa­trze­nie w ener­gię – odpo­wiada IB. – Gdy­byś nie wie­dział, to gminy mające sta­bilną i tanią ener­gię rzą­dzą świa­to­wym ryn­kiem. Lista zagra­nicz­nych firm, które chcia­łyby dzia­łać w gmi­nie, jest długa.

– No tak, ale dla Nor­r­lan­dii to chyba dobrze, że ludzie będą mieli pracę.

– Od razu można poznać, że jesteś z połu­dnia. Wy wciąż żyje­cie mitem, że ludzie z Nor­r­lan­dii muszą się stam­tąd wypro­wa­dzać za pracą. Tym­cza­sem pracy jest cał­kiem sporo. W nie­któ­rych miej­sco­wo­ściach wię­cej niż ludzi do pracy. W dodatku na otwar­ciu kopalni w Gas­skas nie sko­rzy­sta­liby miej­scowi, tylko kiep­sko opła­cani robot­nicy ze wschodu i dojeż­dża­jący do pracy miesz­kańcy Sztok­holmu, któ­rzy ni­gdy nie mel­dują się na miej­scu – bur­czy IB i kie­ruje wzrok na mijany kra­jo­braz.

Mikael korzy­sta z oka­zji i wyciąga maca, jego ekran sta­nowi wystar­cza­jącą barierę mię­dzy nimi.

Wła­śnie uka­zał się ostatni numer „Mil­len­nium”, nie tylko w sen­sie aktu­alny, ale naprawdę ostatni. Mikael otwiera PDF i patrzy na czarno-białą czo­łówkę pozba­wioną zarówno zdjęć, jak i blur­bów. Wygląda jak pierw­sza strona gazety z trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku i taki był zamiar. Tylko tro­chę tek­stu i jeden jedyny tytuł: KONIEC EPOKI, ALE WOJNA TRWA.

Trzy­dzie­ści jeden lat w służ­bie dzien­ni­kar­stwa śled­czego, ale dłu­żej się już nie dało. Musiał to przy­jąć do wia­do­mo­ści nawet Mikael Blom­kvist.

Papie­rowa gazeta idzie do ziemi i powstaje z niej w for­mie pod­ca­stu. Pod­ca­stu! Tego nie da się wypo­wie­dzieć, nie sycząc. Słowo pisane jest prze­żyt­kiem. Teraz wszy­scy mają się nawza­jem prze­krzy­ki­wać, on też. Męczące to mało powie­dziane.

„Zesta­rza­łeś się, Mika­elu”, tak się wyra­ziła Erika Ber­ger. „Stary i uparty jak osioł. To będą nie tylko pod­ca­sty. Będziemy rów­nież pro­wa­dzić blogi i vlogi”.

I co jej odpo­wie­dział? Że ona, stara klempa, powinna rozu­mieć, że media spo­łecz­no­ściowe ni­gdy nie będą mogły zastą­pić praw­dzi­wego dzien­ni­kar­stwa. „Co ty sobie, kurde, myślisz? Nie zda­jesz sobie sprawy, jaka jesteś żało­sna. Pod­ca­sty są dla dzie­cia­ków. Ego­cen­trycz­nych dwu­dzie­sto­lat­ków gada­ją­cych o kosme­ty­kach i zabu­rze­niach odży­wia­nia”.

Od tam­tej pory się nie kon­tak­to­wali. Na pewno nie ode­zwie się pierw­szy, Erika może być tego pewna.

– Pro­szę – mówi IB. Przy­niósł dwie butelki piwa, jedną podaje Mika­elowi. – Napij się, to będziesz lepiej spał.

– Cho­lera z tym zasię­giem – klnie Mikael, waląc pal­cem w kla­wisz.

– Wybacz, ale jesteś w pociągu jadą­cym do Nor­r­lan­dii – pod­kre­śla IB.

Mikael chowa lap­topa i chce wstać, kiedy tam­ten znów otwiera usta.

– W Gas­skas dzieją się dziwne rze­czy – mówi. – Ludzie zni­kają. Męż­czyźni wycho­dzą po gazetę i już nie wra­cają do domu. Chłopcy idą do szkoły i… – Nie koń­czy zda­nia.

– To chyba nie jest takie nie­zwy­kłe. Dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent wszyst­kich zagi­nięć nastę­puje podobno z wła­snej woli.

– Może i tak – odpo­wiada IB – ale co z pozo­sta­łymi pię­cioma pro­cen­tami?

Patrzą na sie­bie znad piwa.

– Nie wiem – odzywa się w końcu Mikael. – A ty co o tym myślisz?

– Pie­nią­dze. Cały czas cho­dzi o pie­nią­dze. O to, jak je zdo­być. Wydać. Pomno­żyć. Ukryć. Zadłu­żyć się. Zro­bić z sie­bie dur­nia. Zadłu­żyć się jesz­cze bar­dziej. Znik­nąć.

– Mówisz teraz o dra­gach? – dopy­tuje Mikael.

– Nie tylko – odpo­wiada tam­ten – cho­ciaż Gas­skas zaczyna się upo­dab­niać do Järfälla. Dzie­ciaki ćpają na śmierć, a poli­cja jest bez­radna.

– Smutne to – mówi Mikael, prze­ły­ka­jąc ostat­nie cie­pławe kro­ple piwa.

– I będzie jesz­cze gorzej, uwierz mi – cią­gnie IB. – Kiedy kapi­tał prze­suwa się na pół­noc, suną za nim ciemne inte­resy. Już doje­chał gang moto­cy­klowy. Import pro­sto ze Sztok­holmu.

– Hells Angels? – pyta Mikael.

– Nie, jakoś ina­czej, ale też biblijna nazwa. Abba­don, Gehenna, Hades…

– Svavelsjö?2

– Wła­śnie, tak się nazy­wają.

Do Mika­ela dociera, że gość może mieć rację co do Gas­skas. Svavelsjö MC, a to dopiero. Powinni już dawno być starci z powierzchni ziemi. Szybko spraw­dza rzecz w smart­fo­nie. Ostat­nia wia­do­mość na ich temat pocho­dzi z ubie­głego lata. NA MOTO­RACH NA RZECZ DZIECI CHO­RYCH NA RAKA.

– Sprytne łobuzy – zauważa IB. – Prze­je­chali kawal­kadą przez mia­sto i kazali sobie pła­cić za prze­jażdżki. Do każ­dej zaro­bio­nej przez nich korony gmina dopła­ciła podwój­nie. Zebrali sto czter­dzie­ści tysięcy i wpła­cili na dzieci chore na raka. Ślicz­nie, co?

– Fak­tycz­nie – mówi Mikael, sta­ra­jąc się doj­rzeć twa­rze ukryte pod kaskami i za oku­la­rami sło­necz­nymi. Praw­do­po­dob­nie wszyst­kich wymie­nili. Moż­liwe, że została tylko marka. W każ­dym razie wolno mieć taką nadzieję.

– A ty czym się zaj­mu­jesz? – pyta.

– Niczym, jestem od paru lat eme­ry­tem.

– A przed­tem?

– Byłem psy­cho­lo­giem. Ostat­nie dwa­dzie­ścia lat w Säpo3.

– Co może tam robić psy­cho­log?

– Różne rze­czy – odpo­wiada ogól­ni­kowo IB. – Głów­nie pro­fi­lo­wa­nie spraw­ców.

Mikael wie, jak roz­mowni, a raczej nieroz­mowni bywają ludzie z Säpo. IB nie jest wyjąt­kiem.

– Po przej­ściu na eme­ry­turę pozna­łem kobietę z Uppsali. Można powie­dzieć, że jeste­śmy parą na odle­głość.

Potem nie ma już nic do doda­nia poza życze­niem dobrej nocy, podzię­ko­wa­niem za towa­rzy­stwo i piwo.

To był długi dzień. A następne będą jesz­cze dłuż­sze. Mikael kła­dzie się w ubra­niu. Od razu gasi świa­tło i zamyka oczy. Wpraw­dzie nie zakłada, że uda mu się zasnąć. A jed­nak chyba przy­snął, kiedy IB z Säpo zasuwa drzwi prze­działu i gra­moli się na pry­czę nad nim.

– Nie śpisz? – pyta.

Mikael nie jest pewien, czy odpo­wia­dać, a jed­nak mówi:

– Mhm, chyba nie.

– Mam córkę – mówi tam­ten. – Latem cho­dzimy razem na ryby, a zimą polu­jemy na par­dwy. Zawsze była córeczką tatu­sia. Lubi pra­co­wać rękami. Miała ledwo pięt­na­ście lat, jak latem zaczęła pra­co­wać w sto­larni.

– A, to faj­nie – odpo­wiada obo­jęt­nie Mikael w nadziei, że zaraz skoń­czy się ten rodzinny nar­cyzm.

– Tak, syn też jest cał­kiem w porządku, ale Malin ma w sobie coś szcze­gól­nego. Ma, jak by to powie­dzieć, dobre serce. Pew­nie dała się nakło­nić do jakie­goś świń­stwa tylko przez to, że chciała być miła. Zmie­niła się z dnia na dzień. Rzu­ciła szkołę, cho­ciaż do matury został jej tylko jeden semestr. Prze­stała spo­ty­kać się z przy­ja­ciółmi. Nie chciała powie­dzieć, o co cho­dzi, nawet bratu. Cią­gle jeź­dziła do Lule albo Kalix, cza­sem dzwo­niła, żeby po nią przy­je­chać. Pró­bo­wa­łem być twardy, niech sama wraca, jak taka mądra. A kiedy nie wra­cała, nie spa­łem po nocach. Dzwo­ni­łem do niej, zgła­sza­łem zagi­nię­cie, sam jej szu­ka­łem. Odzy­ski­wa­łem ją na kilka dni, a potem znów zni­kła. Po paru tygo­dniach przy­szła kartka ze Sztok­holmu. Wszystko w porządku, pisała. Wrócę, jak będę gotowa. Potem dość długo nie mie­li­śmy kon­taktu, aż tu nagle znów się poja­wiła w Gas­skas. Zapi­sała się do szkoły wie­czo­ro­wej, żeby zro­bić tę maturę. Wró­ciła do gry w hokeja i była taka jak daw­niej.

Męż­czy­zna milk­nie. Nawet chra­pa­nie pozo­sta­łych pasa­że­rów cich­nie. Strzała Lapo­nii ryczy jak zwie­rzę, sunąc przez noc, a Mikael w końcu pyta:

– I co było dalej?

– Znik­nęła. To było dwa lata temu. Od tam­tej pory nikt nie miał z nią kon­taktu. Ani śladu. Do wczo­raj. Zadzwo­niła poli­cja. Myśliwy zna­lazł szczątki ludz­kie. Sądzą, że to może być Malin. Jadę tam, żeby pobrali ode mnie próbkę DNA.

4

ese­mes przy­cho­dzi ran­kiem. O 15.30, cmen­tarz. Przyjdź. Bo ina­czej.

Ina­czej – co? Svala nie wie.

Zaczęło się zaraz po znik­nię­ciu Mamamärty. Svala otwiera drzwi i do środka wci­ska się paru typów. Od jakie­goś roku na uni­form wkła­dają skó­rzaną kami­zelkę z logo Svavelsjö MC na ple­cach. Latem roz­jeż­dżają się na ame­ry­kań­skich moto­rach, ale teraz jest zima. Na ulicy stoi dodge ram, pomru­ku­jąc na jało­wym biegu.

Nie rozu­miesz, jaki to zaszczyt być w Svavelsjö. To jest klub z klasą. Zupeł­nie nie­za­leżny od klu­bów HD4. Mają wła­sny wyścig, a motory są dla nich wszyst­kim.

I jesz­cze pra­cują jako orga­ni­za­to­rzy zajęć rekre­acyj­nych, dopo­wiada Svala.

Dokład­nie, mówi Pla­st­pe­der. Zwy­czajni przy­zwo­ici robo­cia­rze.

Svala nazywa zna­jom­ków Pla­st­pe­dera kolej­nymi lite­rami alfa­betu. Nie ich praw­dzi­wymi imio­nami, ale raczej chro­no­lo­gicz­nie, w takim porządku, w jakim się poja­wili w jej życiu.

Z dokład­no­ścią sekre­tarki zapi­suje ich w zeszy­cie. Te dwa egzem­pla­rze sie­dzące z przodu to zna­jomi o lite­rach E i F.

Zeszyt liczy sobie co naj­mniej sie­dem lat, ale z cza­sem pod­le­gał zmia­nom. Z początku noto­wała w nim takie rze­czy jak „Byłam z E we Fras­ses” albo „F jest miły, kiedy jeste­śmy sami”. Teraz ogra­ni­cza się do liter i zna­ków szcze­gól­nych. Na przy­kład F ma fio­le­towe zna­mię na lewej skroni. E nie ma owło­sie­nia i jest okrop­nie gruby.

E wci­ska ją w tylną kanapę, siada obok i obej­muje ramie­niem, w tym spo­coną pachą.

– I jak się masz, mała? – pyta.

– Dobrze – odpo­wiada dziew­czynka, wstrzy­mu­jąc oddech, aż się wyplą­cze z jego obję­cia.

– Widzisz, mamy pewien wspólny pro­blem – mówi E. – Cho­dzi o twoją matkę. Märtę. Jesteś sprytną dziew­czynką, więc przy­pusz­czamy, że wiesz, gdzie ona jest.

– Nie wiem – odpo­wiada Svala zgod­nie z prawdą. Wie­czo­rami cho­dzi z miej­sca na miej­sce, zaczy­na­jąc od Buon­giorno i koń­cząc na Statt5, ale nikt nie widział Mamamärty.

Od pew­nego czasu roz­sze­rzyła teren poszu­ki­wań. Pro­sto po szkole rusza do mia­sta i krąży po skle­pach, domu towa­ro­wym Åhlens, dalej idzie przez biblio­tekę do mono­po­lo­wego i jesz­cze na sta­cję ben­zy­nową OK.

Cza­sem wydaje jej się, że ją dostrzega. Poczu­cie ulgi roz­cho­dzi się po całym ciele, podob­nie jak potem uczu­cie zawodu, kiedy widzi, że się pomy­liła.

– Märta jest nam winna kasę – cią­gnie on. – Dużo kasy.

– No i? – mówi Svala. – Co to ma wspól­nego ze mną?

E znów przy­ciąga ją do sie­bie.

– Pamię­tasz, jak byli­śmy na san­kach w Kåbdalis?

Pozjeż­dżaj sobie, muszę tylko zała­twić parę rze­czy. Przyjdę po cie­bie póź­niej.

– Lubię cię, mała, wiesz, że tak jest, ale dług to dług. Dzie­dzi­czy się nie tylko dochody. Skoro twoja mama znik­nęła, to ty musisz zapła­cić. Chyba to rozu­miesz.

– Ja nie mam pie­nię­dzy – odpo­wiada Svala. – I nie mam na imię Mała.

– Nie, no jasne. Jesteś już dużą dziew­czyną – mówi E i szczy­pie ją w poli­czek. – A duże dziew­czyny mają to do sie­bie, że mogą pra­co­wać. Musisz po pro­stu prze­jąć robotę two­jej matki. Dopóki się nie pozbę­dzie długu.

– To nie­moż­liwe – stwier­dza Svala. – Cho­dzę do szkoły.

– Wła­śnie – punk­tuje E. – Podobno cho­ler­nie dobrze radzisz sobie z cyframi, a my mamy dla cie­bie robotę. Wyko­nasz ją, a dług będzie spła­cony.

No i teraz cze­kają w samo­cho­dzie. Według F w domu nie ma alarmu.

– Czego mam szu­kać? – pyta Svala.

– A co ludzie trzy­mają w kasach pan­cer­nych, jak myślisz, Mała? Może cenne przed­mioty. Bierz wszystko. Prze­szu­kamy cię mili­metr po mili­metrze, więc nie pró­buj cwa­nia­ko­wać. Forsa, biżu­te­ria, cokol­wiek.

Svala zamyka tylne drzwi auta moż­li­wie naj­ci­szej i sunie pod górę do domu. Za nią podą­żają z drzewa na drzewo dwa kruki. To dobrze. Ostrzegą ją, jeśli nagle pojawi się jakiś samo­chód albo czło­wiek.

Dziew­czynka nie wie, kto tu mieszka, ale i dom, i to, co widzi wokół niego, wyglą­dają na kosz­towne. Cał­kiem ina­czej niż zwy­czajne cha­łupy w Gas­skas, chlap­nięte na czer­wono z bia­łymi naro­żami, oto­czone żywo­pło­tem z jarzę­biny.

Poni­żej domu rzeka zakręca na czar­nych skał­kach i woda z nich spada. Ogród wygląda bar­dziej jak park. Wpraw­dzie to jesień, późny paź­dzier­nik, ale tu i ówdzie kwit­nie róża.

Svala gła­dzi zimną głowę lwa, wcho­dzi na sze­ro­kie schody i dzwoni do drzwi. Taki był plan. Zadzwo­nić. Upew­nić się, że nikogo nie ma. Ofe­ro­wać losy na lote­rię hoke­jową, gdyby jed­nak oka­zało się, że ktoś jest. Wła­mać się i pójść za ręcz­nie nary­so­waną mapką, którą dostała od D.

Nikt nie otwiera. Svala naci­ska klamkę. Zamknięte. Obcho­dzi dom i spraw­dza drzwi tara­sowe. Też zamknięte. Idzie na zachodni szczyt domu, gdzie są drzwi do piw­nicy. Rów­nież zamknięte. Prze­suwa dłońmi po wszyst­kich szpa­rach i moż­li­wych kry­jów­kach przy scho­dach do piw­nicy.

Robię to dla cie­bie, Mamamärto. Pomóż mi się tam dostać.

Drzwi mają okienko podzie­lone na małe szybki, ale dosta­tecz­nie duże, żeby się zmie­ściła ręka dziew­czynki. Svala chowa dłoń w ręka­wie i wybija szybkę. Odłamki szkła prze­bi­jają mate­riał, gdy zaczyna macać ręką w poszu­ki­wa­niu klamki. Krew lepi się na pod­szewce. Jest klucz, prze­kręca go i wcho­dzi do środka.

Wzrok przy­zwy­czaja się do ciem­no­ści. Dziew­czynka wcho­dzi powoli po scho­dach. Zatrzy­muje się na dłu­żej przed wewnętrz­nymi drzwiami, a w końcu wycho­dzi do mocno roz­świe­tlo­nego przed­po­koju. Po mar­mu­ro­wej pod­ło­dze hasają sło­neczne zajączki. Svala zdej­muje buty i wyj­muje mapkę, którą jej dali, czyli kilka kre­sek na odwro­cie nie­otwar­tego listu od komor­nika.

Pokój znaj­duje się na pię­trze. Wygląda jak wycięty z foto­re­por­tażu o domu pisa­rza Jana Guil­lou. Rzędy zwie­rząt poumiesz­cza­nych sta­ran­nie na ścia­nach, na pod­ło­dze albo na pół­kach. Spo­glą­dają na nią pustymi oczami. Po raz drugi w tym dniu gła­dzi łeb lwa.

Kasa pan­cerna znaj­duje się w gar­de­ro­bie. Dziew­czynka klęka przed nią po roz­su­nię­ciu gar­ni­tu­rów.

Podobna do tej w piz­ze­rii, jeśli nie liczyć koloru. Żad­nych elek­tro­nicz­nych funk­cji do zła­ma­nia. Same cyfry i litery.

Svala prze­suwa dło­nią po przy­ci­skach. Zamyka oczy i wyobraża sobie, że stoi w środku labi­ryntu. Patrząc z góry, można by inter­pre­to­wać labi­rynt jako fałdy kory mózgo­wej z poko­jami i komo­rami. Więk­szość przejść to ślepe uliczki, inne to kręgi. Tylko nie­liczne pro­wa­dzą naprzód.

Suk­ce­syw­nie wyłą­czają się u niej wszyst­kie zmy­sły; węch, słuch, czu­cie i ta część wzroku, która patrzy na zewnątrz. Serce bije wol­niej, tętno słab­nie do mini­mum.

Gdyby ktoś pytał, powie­dzia­łaby, że to logiczne. Zamiast roz­pra­szać się rów­no­mier­nie na zmy­sły i organy ciała, ener­gia kon­cen­truje się w jed­nym jedy­nym miej­scu: zdol­no­ści oka do spoj­rze­nia wewnątrz.

Pyta­jący zapewne zakwe­stio­no­wałby jej teo­rię, odrzu­ca­jąc ją jako fan­ta­zję, jed­nak pozo­staje fakt: to działa. Wzrok do wewnątrz nie potrze­buje klu­czy. Żad­nych dowo­dów empi­rycz­nych ani zespo­łów nauko­wych. Nie­za­leżny od wszyst­kiego, co przy­ziemne, kie­ro­wany jest jedy­nie przez gospo­da­rza tego oka. W tym przy­padku Svalę.

Nastę­puje klik­nię­cie w drzwiach kasy pan­cer­nej.

Svala sie­dzi przez chwilę i nasłu­chuje. W domu wciąż panuje cisza. Jeśli ktoś przyj­dzie, no to przyj­dzie. W końcu jest tylko trzy­na­sto­latką na wła­ma­nio­wym objeź­dzie. Naj­gor­sze, co by się mogło zda­rzyć, to to, że mogliby ją gdzieś wysłać. Co być może nie byłoby takie złe.

Minuta i już otwo­rzyła drzwi kasy.

Która jest pusta.

Żad­nych pli­ków bank­no­tów, bry­lan­to­wych naszyj­ni­ków, tiar kró­lew­skiego pocho­dze­nia czy szta­bek złota. Na wszelki wypa­dek prze­suwa jesz­cze dło­nią po wnę­trzu. Kasa jest pusta jak puszka po piwie.

Dziew­czynka zamyka drzwi kasy, popra­wia wiszące gar­ni­tury i prze­szu­kuje kie­sze­nie mary­na­rek. Kilka monet, kar­teczka z zagra­nicz­nym nume­rem tele­fonu i pudełko na snus, to wszystko. Chowa je do kie­szeni kurtki i prze­cho­dzi do biurka. To samo. Nic cen­nego.

Nie uwie­rzą jej. Prze­ciw­nie, powie­dzą, że scho­wała pie­nią­dze w lesie, albo coś rów­nie głu­piego.

E i F należą do przy­ja­ciół biz­ne­so­wych Pla­st­pe­dera, jak ich sam nazywa, cho­ciaż to dość śmieszne. Razem z innymi podob­nymi prze­gry­wami two­rzą pła­sko­wyż w hie­rar­chii, która zaczyna się od męż­czyzn bez nazwisk, a koń­czy na… tego Svala tak do końca nie wie. Może na takich jak ona albo drob­nych dile­rach z ledwo wyro­słym wąsi­kiem.

Widuje ich, odkąd tylko sięga pamię­cią. Sta­rała się trzy­mać z daleka, kiedy na kana­pach tło­czyli się pijacy i ćpuni albo nawet gdy był sam Pla­st­pe­der. Wyj­ściem z tego była zawsze ucieczka do wewnątrz. Umie­jęt­ność wyłą­cze­nia dźwię­ków i gło­sów. No i, rzecz jasna, Mamamärta. Jak mur mię­dzy nimi a nią. Przy­naj­mniej cza­sami.

Robię to dla cie­bie. Kiedy to się skoń­czy, wyje­dziemy stąd. Ty zde­cy­du­jesz, gdzie zamiesz­kamy. Tylko nie zapo­mnij, Svala. Robię to dla cie­bie.

Svala nie jest zacie­kła, tylko spra­wie­dliwa. Dziecka ni­gdy nie wolno nie doce­niać. Ono zbiera słowa. Zapi­suje je. Two­rzy kolumny dat, zda­rzeń, nazwisk i miejsc, a potem zaszywa zeszyt w tyłku plu­szo­wej małpki.

Pew­nego dnia znaj­dzie spo­sób, żeby ich wsa­dzić. Wsa­dzić Pedera Sand­berga. Nie­na­wiść to słowo nie­po­trzeb­nie war­to­ściu­jące, które czło­wieka osła­bia.

Mówią, że naj­gor­szy z nich wszyst­kich jest praw­dziwy tata Svali. Wręcz legen­darny, wspo­mi­nany tylko dla okre­śle­nia cze­goś naprawdę okrop­nego. Z każdą opo­wie­ścią coraz wyż­szy i potęż­niej­szy. Mimo to Svali trudno wyobra­zić sobie kogoś gor­szego od Pla­st­pe­dera.

Jesz­cze nie teraz. Ale wkrótce przyj­dzie na cie­bie kolej. Ta myśl ją uspo­kaja.

Wyjść z tego zoo­logu, przez przed­po­kój i na dół scho­dami. Przy­staje, nasłu­chu­jąc. Cho­lera. Kroki na scho­dach.

Zawraca szybko do zoo­logu. Zaciąga drzwi gar­de­roby i wsuwa się mię­dzy gar­ni­tury, gdzie sapie w jakiś rękaw, dopóki jej tętno się nie uspo­koi.

Kroki są już wyraźne. Szyb­kie i zde­cy­do­wane, kie­rują się do gar­de­roby. Dziew­czynka kuca, robi się mała, jak coś zgnie­cio­nego i wci­śnię­tego w głąb.

Mamu­siu kochana, pomóż mi ostatni raz. Potem dam ci już spo­kój, gdzie­kol­wiek jesteś.

Zza gar­ni­tu­rów dostrzega kogoś, męż­czy­znę. W tym momen­cie poja­wia się wspo­mnie­nie. Znała go kie­dyś, cho­ciaż tak dawno, że nie powinna tego pamię­tać.

Svala sie­dzi mu na ramio­nach. Mamamärta jest taka wesoła. Idą na plażę. Dziew­czynka dostaje loda. Ktoś woła. Poznaje ten głos. Głos jest gniewny. Ściąga Svalę na zie­mię. Dziew­czynka ude­rza głową o kamień. Czy­jaś ręka chwyta ją, nie­sie tak jak wytrze­pany dywan i idzie do samo­chodu. Dziew­czynka krzy­czy. Mamamärta bie­gnie. Samo­chód odjeż­dża.

Svala ma zamknięte oczy, dopóki wspo­mnie­nie nie znik­nie.

Palce wybie­rają szyfr, otwie­rają drzwi kasy pan­cer­nej, potem znów zamy­kają, kroki odcho­dzą.

Svala musi wydo­stać się z domu. Typy w samo­cho­dzie niech sobie robią, co chcą. Wyplą­tuje się z gęstwiny gar­ni­tu­rów i krok po kroku zmie­rza ku scho­dom. Przy­staje. Nasłu­chuje. Dom jest pusty, pra­wie na pewno. Taki pusty i cichy, że…

Nie rób tego. Wra­caj do auta. Zabiją cię.

Tak, a jeśli ją zabiją, to kto znaj­dzie jej Mamamärtę?

Svala wraca do kasy pan­cer­nej. Wybiera szyfr i modli się o zdo­bycz. Na­dal żad­nych pli­ków bank­no­tów. Jedna jedyna koperta. Zakle­jona, w środku jest coś twar­dego, na koper­cie jej wła­sne imię i nazwi­sko: DLA SVALI HIRAK. Roz­dziera kopertę. Klucz.

Nie może wró­cić z pustymi rękami. Jed­nak zsuwa majtki i wci­ska klucz jak naj­głę­biej. Ryzy­kuje, bo nie ma gwa­ran­cji, że nie będą i tam szu­kać. Zgnie­cioną kopertę wsuwa do kie­szeni.

Dopiero sto­jąc w przed­po­koju, przy­po­mina sobie: buty. Jej porząd­nie usta­wione adi­dasy, które nie pasują do tego domu. Musiał je zauwa­żyć. Męż­czyźni nie dostrze­gają szcze­gó­łów. Ni­gdy nie proś męż­czy­zny, żeby ci cze­goś poszu­kał. Oni są bez­na­dziejni.

W oczach Mamamärty są bez­na­dziejni w więk­szo­ści spraw, a jed­nak wydaje się od nich uza­leż­niona.

Jeśli wyrzu­cisz Pla­st­pe­dera, nie będziesz musiała się na niego zło­ścić.

Jesteś za mała, żeby to zro­zu­mieć, odpo­wiada Mamamärta, i nie mów Pla­st­pe­der. Przy­naj­mniej kiedy sły­szy.

W dół scho­dami do piw­nicy. Zbite szkło zgrzyta pod butami. Skręca za róg domu. Upew­nia się, że na podwórku nikogo nie ma, i bie­gnie w stronę samo­chodu. Przy sto­dole zwal­nia, by zła­pać oddech i zebrać myśli.

Nie ma dobrego wyj­ścia. Może tylko powie­dzieć, jak jest – że kasa pan­cerna była pusta. Co będzie, to będzie, jest przy­go­to­wana.

5

samo­chód pod­je­chał kawa­łek. Jesz­cze jej nie dostrze­gli. E opusz­cza szybę i zapala papie­rosa.

– Zga­dzam się. Dzie­ciak już za dużo wie.

Svala nie sły­szy odpo­wie­dzi F.

– Dobra, ale jed­nak – mówi znów E. – Zaszczyt przy­pad­nie tobie – cią­gnie – ale nie tutaj. Może pod­je­dziemy do Vau­ka­li­den.

Dla miesz­kań­ców Gas­skas Vau­ka­li­den zna­czy to samo, co dla kogoś ze Sztok­holmu stójka w zatoce Nybro­vi­ken. Svala przy­ci­ska się do ściany sto­doły, odsu­wa­jąc się krok po kroku dalej od samo­chodu. I kiedy został jej może metr, by zna­leźć się poza zasię­giem ich wzroku, nagle pod­jeż­dżają bli­żej i włą­czają dłu­gie świa­tła.

Pierw­szy odruch to osło­nić oczy. Następny to biec. Zając ma nie­za­słu­żoną opi­nię tchó­rza. Za to dobrze mu idzie ucie­ka­nie.

Zając odwraca się, prze­ska­kuje rów, potyka się o gałąź, znów się zrywa i pędzi do lasu, w górę na skałę.

Drzwi samo­chodu trza­skają. Szyb­kie kroki po szu­tro­wej dro­dze. Dziew­czynka się zatrzy­muje. Jeśli się ruszy, odkryje ją. Jeśli się nie ruszy, on ją dogoni.

Zając bie­gnie. Jeden strzał prze­la­tuje tuż nad bar­kiem. Kolejny chy­bia prawą nogę na dłu­gość zaję­czego omyka.

Przez las jest skrót. Ścieżka. Łącz­nik mię­dzy wsiami. Droga do szkoły dla boją­cej się ciem­no­ści babci, zanim powstały praw­dziwe drogi. Kozłek lekar­ski, dziu­ra­wiec, bagno zwy­czajne, rumianki. Dawne dzieje. Może z innego życia.

Ciem­ność osła­nia, odgłosy zdra­dzają. Tam­ten się zbliża. Trza­skają gałązki. Sapa­nie w kark. Jej płuca też wal­czą o oddech. Dziew­czynka maca na ziemi. Gałązka i kamień. To twoja ostat­nia szansa, zajączku. Potem zgi­niesz. F zwal­nia. Nasłu­chuje. Dziew­czynka czeka.

F robi kilka kro­ków. Znów nasłu­chuje. Zaraz. Zaraz. Dziew­czynka decy­duje się na gałąź. Kamień kła­dzie przy sto­pie. Pod­nosi się powoli, chwyta gałąź w obie ręce. Jest ciężka. Cięż­sza, niż myślała.

– Giń, dra­niu! – krzy­czy Svala. – Giń.

Wali go raz, drugi, potem wypusz­cza gałąź.

A jeśli nie zgi­nął? Zając rzuca się do ucieczki. Księ­życ unosi się nad czub­kami drzew. W oddali maja­czy syl­wetka Björkberget. Kie­ruje się w stronę góry, bie­gnie, prze­wraca się, zrywa. Gałę­zie świer­ków plą­czą się wokół nóg. Nie­długo powinna być ścieżka. Bie­gnij, zajączku, jeśli chcesz prze­żyć. A chce? Dziew­czynka bie­gnie. Mchy prze­cho­dzą w mokra­dła. Chlu­pie jej pod butami. Wpada. W bez­den­nych mokra­dłach miesz­kają duchy. Skrzypy, skal­nice, siano, woskow­nice. Woda sięga już kolan. Svala opada z sił. Chwyta się mło­dej brzózki i dzięki niej wydo­staje się z wcią­ga­ją­cego bagna. Prze­ska­kuje ostatni rów i wycho­dzi na ścieżkę.

Chowa się za pniem sosny. Pozwala sobie przez kilka sekund nabrać tchu. Nasłu­chuje kro­ków, ale w lesie panuje cisza. Kro­ple desz­czu padają na liście i zaro­śla. Księ­życ wędruje po nie­bo­skło­nie.

Zaj­mij czymś głowę, żebyś nie zabłą­dziła. Zdrap tro­chę żywicy i zrób sobie gumę do żucia.

Jest za ciemno na szu­ka­nie żywicy. Dziew­czynka zrywa witkę sosny, smak krwi zamie­nia na gorycz z igieł i idzie dalej.

Gdzieś tu powi­nien być dom.

Biedna Marianne, nie miała lekko, mówi bab­cia.

Dla­czego?, pyta Svala.

Stra­ciła dzieci.

Na par­te­rze się świeci.

– Kto tam?

– Svala. Chcia­łam wra­cać do domu skró­tem.

– Przez las, wie­czo­rem, w ulew­nym desz­czu, czyś ty osza­lała? Wchodź zaraz.

Kobieta bie­rze jej kurtkę i wie­sza na krze­śle przed komin­kiem. Buty napy­cha papie­rem gaze­to­wym i sta­wia obok.

– Roz­bierz się – mówi. – Spodnie też zdej­mij.

Koły­szą­cym kro­kiem idzie do izby obok i wraca z parą wytar­tych dżin­sów w dzie­cię­cym roz­mia­rze i weł­nia­nym swe­trem ze skó­rza­nymi łatami na łok­ciach.

– Te będą na pewno dobre. Może nie naj­mod­niej­sze, ale za to będzie ci sucho i cie­pło. – Dostrzega coś i pociąga za ramię Svali. – Krew ci leci – mówi, a wtedy Svala też widzi, że rękaw prze­mókł nie tylko od desz­czu. Wraca w myślach do tam­tego domu i roz­bi­tej szybki w drzwiach do piw­nicy. Pew­nie zosta­wiła za sobą plamy krwi. Cho­lera. Powinna tam wró­cić, zetrzeć je, ale ręce kobiety są suche i cie­płe. Pach­nie chle­bem, a ten dom jest miły.

– To nie boli? – pyta kobieta, przy­glą­da­jąc się ska­le­cze­niu, które roz­chyla się jak filet roz­cięty nożem.

– Nie – odpo­wiada Svala. – Ma pani może pla­ster?

– Powinno się to zszyć – mówi tamta, grze­biąc w szafce kuchen­nej. Wraca, nio­sąc spi­ry­tus i ban­daż. – Będzie szczy­pało – cią­gnie i psika spi­ry­tusem na ska­le­cze­nie.

Svala nie mówi, że nie wie, co to zna­czy. Pozwala zakleić się chi­rur­gicz­nym przy­lep­cem, na to ban­daż, praw­do­po­dob­nie cał­kiem nie­po­trzeb­nie. Tu jest przy­tul­nie. Dawno nie jadła. A naj­bar­dziej chce jej się spać.

– Miesz­kasz tu w osie­dlu? – pyta kobieta. – Może powin­naś zadzwo­nić do domu.

– Nie potrzeba – mówi Svala.

– Ach tak, w takim razie czyja ty jesteś?

– Märty Hirak.

– Märty – mówi kobieta, mie­sza­jąc w jakimś garnku. – Czę­sto tu przy­cho­dziła, jak była mała. Potem nie wiem, co się z nią stało. Tak czy ina­czej, dawne dzieje – zauważa i nie patrząc dziew­czynce w oczy, sta­wia przed nią talerz zupy.

Potem nadzie­wają na wide­lec kawałki sera chle­bo­wego i maczają w zupie tak długo, aż ser sta­nie się łagodny w smaku.

– Sama pani tutaj mieszka? – pyta Svala.

– Tak, nawet się tutaj uro­dzi­łam.

– Przy­tulna ta kuch­nia – stwier­dza Svala i ziewa.

– Połóż się na tro­chę na tej kana­pie – mówi kobieta, a Svala nie odma­wia. Nawet nie zauważa koca, któ­rym zostaje okryta. Ani tego, że kobieta dzwoni do kogoś, a nieco póź­niej ktoś puka do drzwi.

Budzi się, kiedy sły­szy głosy. Kobieta, Marianne, i druga kobieta sie­dzą na fote­lach, są w oku­la­rach i trzy­mają przed sobą jakieś papiery.

– Ależ Marianne, nie mogą cię zmu­sić – mówi młod­sza z nich, na imię jej chyba Anna-Maja.

– Tacy pano­wie mogą zro­bić znacz­nie wię­cej, niż sobie wyobra­żasz – odpo­wiada Marianne.

– Tak, ale jed­nak nie wszystko. Jak nie chcesz sprze­dać, to nie i już.

– Będę tu miesz­kać do śmierci – mówi Marianne. – Muszą mnie zastrze­lić, jeśli chcą wcze­śniej prze­jąć moją zie­mię.

Widzą, że Svala się obu­dziła, i wtedy milkną. Zbie­rają papiery i odno­szą fili­żanki do zlewu.

– Roz­ma­wia­cie o far­mie wia­tra­ków? – pyta Svala, sia­da­jąc.

– To córka Märty Hirak – wyja­śnia Marianne, wska­zu­jąc głową w jej stronę.

– Pro­szę, pro­szę – mówi Anna-Maja. – Nie widzia­łam cię, odkąd byłaś nie­mow­lę­ciem. Rze­czy­wi­ście, roz­ma­wiamy o wia­tra­kach. Nie mamy nic prze­ciwko nim. W każ­dym razie w umiar­ko­wa­nej licz­bie. Jed­nak ludzi nie powinno się zmu­szać, żeby oddali swoją zie­mię. Prawda, Marianne?

– Ale jeśli wszy­scy odmó­wią – odpo­wiada Svala – to co będzie? Jed­nak ener­gia wia­trowa jest chyba lep­sza od jądro­wej, prawda?

– Ależ tak – zga­dza się Marianne – tylko że las jest wielki. A oni budują w takim miej­scu, żeby naj­wię­cej na tym zaro­bić, a nie tam, gdzie byłoby naj­le­piej. Zosta­łam w tym domu dla panu­ją­cej tu ciszy, no i dla lasu. Oni i tak będą budo­wać, nie zwa­ża­jąc na moje zda­nie, ale o mojej ziemi decy­duję tylko ja. Koniec i kropka.

– To pewne jak amen w pacie­rzu – stwier­dza Anna-Maja. – Dziew­czynka może zabrać się ze mną, jeśli chce.

Mil­czą pra­wie całą drogę do mia­sta, w końcu Svala zbiera się na odwagę.

– Pani zna moją mamę?

– Wła­ści­wie to nie. Jest parę lat star­sza ode mnie, ale oczy­wi­ście wiem, kim jest. Sły­sza­łam, że zagi­nęła, a może wró­ciła?

– Co nie­skra­dzione, musi się odna­leźć – mówi Svala. Ta myśl pro­wa­dzi ją do klu­cza, który obciera ją mię­dzy nogami. Klu­cza, który może być do wszyst­kiego, ale prze­cież nikt nie prze­cho­wuje klu­cza w kasie pan­cer­nej, jeśli nie jest ważny. Wkrótce zosta­nie zaszyty w mał­pie, jej oso­bi­stej kasie pan­cer­nej.

– Uwa­żaj na sie­bie – mówi kobieta, gdy Svala wyska­kuje z samo­chodu.

– Pro­szę pozdro­wić panią Marianne – mówi Svala. – Chyba jej nie podzię­ko­wa­łam.

Jest po pół­nocy, gdy Svala wkłada klucz do zamka w miesz­ka­niu. Naj­pierw nie może otwo­rzyć drzwi i musi się prze­pchnąć przez szparę.

Ciało leży na boku. Spód­nica pod­wi­nęła się, odsła­nia­jąc żylaki. Bab­cia nie wygląda na ranną ani prze­ra­żoną. Svala odwraca ją na plecy i dzwoni na 112. Może tylko zemdlała.

Czy ma puls? Nie wie. Czy oddy­cha? Nie. Wargi są sinawe. Skóra szara.

– Bab­ciu – mówi Svala, potrzą­sa­jąc ją lekko za ramię, ale bab­cia już zrywa mar­ge­rytki wzdłuż wydep­ta­nej ścieżki w lesie.

Kocha, nie kocha.

– Wydaje mi się, że nie żyje – cią­gnie Svala. – To zna­czy, wła­ści­wie jestem pewna. Mojej babci już nie ma w jej ciele. Może byście przy­je­chali, żeby ją zabrać?

– Za pięt­na­ście minut – mówią w cen­trali 112.

Pięt­na­ście minut, kwa­drans.

Pod­nosi wzrok na lustro w przed­po­koju. Na szafce pod tele­wi­zor, gdzie tele­wi­zora już nie ma, leży prze­wró­cona mon­stera. Svala dba o nią i pod­lewa. Wio­sną prze­sa­dza ją i użyź­nia zie­mię. Masz rękę do kwia­tów, mówi bab­cia. Nie­trudno o to, skoro mają tylko jedną roślinę donicz­kową.

Ktoś tu był. Svala idzie po śla­dach z pokoju do pokoju. Ubra­nia wyrzu­cone na pod­łogę, drzwi od szafy otwarte na oścież. Więk­szość rze­czy, które były gdzieś poupy­chane, leży teraz w ster­tach na pod­ło­dze.

Małpa sie­dzi bez­piecz­nie w swoim kącie. Dziew­czynka się uspo­kaja. Ten cały chaos da się posprzą­tać. Szu­kali cze­goś, a teraz bab­cia leży nie­żywa na pod­ło­dze w przed­po­koju.

Svala zmiata zie­mię mon­stery. Filmy DVD i książki, które zostały roz­rzu­cone na całej pod­ło­dze, wpy­cha pod kanapę. Zamyka drzwi do sypialni i spraw­dza, co widać z przed­po­koju.

Bała­gan może ich skło­nić do zawia­do­mie­nia poli­cji, a to ostat­nia rzecz, jakiej jej trzeba. Odwieź­liby ją gdzieś, bo prze­cież jest jesz­cze dziec­kiem.

Jakim ja tam jestem dziec­kiem, prawda, bab­ciu? Głasz­cze jej szpa­ko­wate kosmyki nad czo­łem, popra­wia jej ubra­nie.

Tak nie­wiele wie o babci. A jesz­cze mniej o resz­cie rodziny.

– Nie zawra­caj sobie nimi głowy – odpo­wiada Mamamärta, kiedy Svala pyta. – Oni to oni, a my to my.

– Powin­naś nauczyć ją języka – odzywa się bab­cia.

– A na co?

– Żeby sama mogła wybrać.

Ale Svala nie może roz­gryźć, o co cho­dzi z tym wybo­rem. I prze­staje pytać.

– Mamy zadzwo­nić po kogoś? – pyta czło­wiek z karetki pogo­to­wia.

– Nie potrzeba – odpo­wiada Svala. – Moja ciotka już tu jedzie.

Samot­ność to szcze­gólne słowo. Brzyd­kie, a jed­no­cze­śnie piękne. Svala zamyka się w swoim pokoju i zaciąga komodę przed drzwi. Dru­gie pię­tro. W naj­gor­szym razie będzie musiała wysko­czyć.

Noc mija bez żad­nych zda­rzeń. O świ­cie Svala ubiera się cie­pło, zamyka drzwi na klucz i rusza w stronę Björkberget.

Cho­wa­jąc się mię­dzy drze­wami, mija dom Marianne Lekatt i idzie dalej aż do ścieżki.

Ze swo­jej kry­jówki pod­rywa się cie­trzew. Papro­cie pochy­lają się od przy­mrozka. Po doj­ściu do rowu patrzy na mokra­dła. Ska­cze z kępki na kępki, gdzie brzózki cze­piają się ziemi, i wcho­dzi w las.

Idzie na wyczu­cie, z tyłu ma górkę, a słońce na wscho­dzie. Naj­pierw widzi obcas buta.

Pamię­tasz, jak poszli­śmy na sanki w Kåbdalis?

F leży na wznak. Jego głowa to paćka z krwi i poła­ma­nych kości. W ręce wciąż trzyma broń. Naj­pierw zjawi się kruk. Potem lis, roso­mak, szczury i ptaki dra­pieżne. A na końcu robaki. Svala deli­kat­nie uwal­nia broń z jego ręki i wraca do domu.

Nie ma śla­dów byt­no­ści kre­atur w butach kow­boj­skich i skó­rza­nych kami­zel­kach. Svala robi sobie her­batę i szy­kuje kanapki. Z tyłka małpy wyj­muje zeszyt i pod F two­rzy nową kolumnę.

Zmarły.

6

pociąg ma spóź­nie­nie, więc jest już pra­wie widno, gdy Mikael Blom­kvist wysiada w Älvsbyn. Idąc w stronę budynku sta­cji, roz­gląda się za Per­nillą.

Córka ma jakiś czer­wony samo­chód, ale żad­nego czer­wo­nego tu nie widać.

Na par­king wjeż­dża coś podob­nego do dżipa i zatrzy­muje się przed nim. Ma opusz­czoną szybę.

– No cześć, teściu – woła kie­rowca. – Wska­kuj.

Mikael wsta­wia walizkę na tylne sie­dze­nie. Nie ma Lukasa. Jest tylko Henry Salo.

– I tak mia­łem coś do ode­bra­nia w Älvsbyn – mówi Salo. – A Pil­lan zapo­mniała, że chło­pak ma iść do den­ty­sty. Pozdra­wia. Cho­ler­nie fajna pogoda jak na paź­dzier­nik. Mia­łeś dobrą podróż? Jadłeś jakieś śnia­da­nie?

– Mówisz na nią Pil­lan? – pyta Mikael.

– Tak jest, jak na tę nar­ciarkę od sla­lomu. Podobne są, prawda?

– Nie bar­dzo – odpo­wiada Mikael. – Ona jest raczej… – Wię­cej nie zdąży powie­dzieć, bo Salo roz­po­czyna pre­lek­cję kra­jo­znaw­czą, która się­gnie aż do Gas­skas, a obej­muje wszystko: od odmian sosny, przez tory testowe dla samo­cho­dów, byłe dziew­czyny i tereny zjaz­dowe, aż po łowi­ska rybne i jagody z mokra­deł.

(Karin Smirnoff, „Millennium. Krzyk orła”, Wydawnictwo Czarna Owca, 2023).

 

Marta Matyszczak
Poprzednia strona: Morderstwa w kraju dzieci z Bullerbyn i bułeczek cynamonowych, czyli o fenomenie serii Millennium Poprzednia Następna strona: Vincent V. Severski, Dystopia – fragment powieści Następna
  1. Jesteś tutaj:  
  2. Strona główna
  3. Różności
  4. Mieczysław Gorzka, Poszukiwacz zwłok – fragment powieści

Popularne

  • Strona główna
  • Królowa jest tylko jedna – Agata Christie
  • Herkules Poirot
  • Lisbeth Salander
  • Pisarz, który igrał z ogniem – Stieg Larsson

Podobne

  • Pierwszy szkic mojej powieści powstaje na iPhonie – wywiad z Alexem Finlayem
  • Zgarnij Kiedy umiera król Eliny Backman!
  • Zgarnij powieść Juliji Jakowlewej Towarzyszu mój!
  • Zgarnij Bezkresne niebo Kate Atkinson!
  • Julija Jakowlewa, Czerwony jeździec

Polecamy

  • Marta Matyszczak - Przepraszam, tu był trup
  • Marta Matyszczak, Kryminały pod psem
  • Marta Matyszczak, Kryminały z pazurem
Copyright © 2013-2025
Kawiarenka Kryminalna
Wszystkie prawa zastrzeżone
O nas Polityka prywatności Mapa strony Kontakt