Jest na West Endzie w Mischief Theatre grana komedia pod tytułem „The Play That Goes Wrong”. I faktycznie wszystko w niej idzie źle. Aktorzy – amatorzy chcą wystawić przedstawienie, ale a to im się dekoracja zawali, a to zapomną tekstu, to znowu temu, który miał grać trupa, zbierze się na kichanie. Naszą popkulturową wyprawę do Anglii na zasadzie analogii równie dobrze można by ochrzcić: „The Trip That Goes Wrong”. Całkiem adekwatna byłaby też polska wersja tytułu sztuki, która została wystawiona u Krystyny Jandy w Och-Teatrze pod szyldem: „Prapremiera dreszczowca”. Śledzenie tropów Agathy Christie i Jamesa Bonda oraz postaci, które wyszły spod pióra J.K. Rowling, czyli Harry'ego Pottera i Cormorana Strike'a, okazało się niezłym dreszczowcem.
Na zły początek
Kłopoty – jak i cała wyprawa – zaczęły się niewinnie – od opóźnienia tanich linii lotniczych. W porcie w Balicach wprawdzie jest nawet księgarnia Virgin, w której dla zabicia czasu można sobie zakupić także obcojęzyczną literaturę sensacyjną (ja nabyłam „Rather Be the Devil” Iana Rankina), jednak bez przesady. Po godzinie kwitnięcia w hali odlotów i stoczeniu bitwy o niezabieranie nam bagażu podręcznego do luku (przegranej), wsiedliśmy na pokład (osobno, bo nie dopłaciliśmy za możliwość wyboru miejsc). No i jak to mawiał Adaś Miauczyński, wyrok zapadł. Obok mnie usadowiła się pani z niemowlęciem na ręku. Gdyby zrobić mi zaraz po zakończeniu lotu obdukcję, głuchota w lewym uchu (dziecko wrzeszczy) oraz liczne krwiaki na udzie (dziecko kopie) z pewnością znalazłyby się na liście obrażeń.
Nie uprzedzajmy jednak faktów. Zanim wzbiliśmy się w powietrze i mogliśmy przyjrzeć się stewardesom przyodzianym w żółte kubraczki, wymachującym rękami na prawo i lewo, musieliśmy odstać kolejnych kilkadziesiąt minut w oczekiwaniu na wolną przestrzeń powietrzną. Już te początkowe atrakcje powinny nam dać do myślenia. Ale nie dały.
W Stansted czekał na nas pan celnik. Przyjrzał nam się podejrzliwie, zagapił w nasze dowody osobiste i rozpoczął przesłuchanie. A po co, a na co, na jak długo i czy aby nie na stałe? Na moje radosne oświadczenie, że do Agathy, do Torquay, zobaczyć, gdzie królowa kryminału mieszkała, najpierw z wielkimi znakami zapytania w oczach zapytał przeciągle: „Whaaa?”, a potem już tylko machnął ręką.
Tuż przed północą zwaliliśmy się na łóżko w naszym przypominającym z zewnątrz zamek z bajki o księżniczce hotelu w londyńskiej dzielnicy Clapham. Nad ranem przytomność odzyskaliśmy tylko cudem i tylko dzięki irytującej a nieustępliwej melodyjce budzika w telefonie.
Jak się okazuje właśnie w Clapham mieszkała wraz ze swoim równie irytującym co nasz budzik narzeczonym Matthew Robin Ellacott, współpracownica Cormorana Strike'a, głównego bohatera kryminałów Roberta Galbraitha (pseudonim Joanne Rowling).
(Robin – przyp. red.) Była zachwycona Erosem i starym brudnym Piccadilly, a także czarną taksówką, którą wrócili do domu w Clapham. ("Wołanie kukułki", s. 19).
Wstrząśnięci, nie zmieszani
Po spożyciu angielskiego śniadania, na które złożyły się smażone: kiełbasa, bekon (te oddałam mięsożernemu), jajka, fasolka w sosie pomidorowym, pieczarki, pomidor, hash browns, czyli rodzaj placków ziemniaczanych, sądziliśmy, że to by było na tyle, dalej nie będziemy się w stanie ruszyć, a co dopiero zwiedzać. James Bond jednak wzywał, a agentowi 007 się nie odmawia. Zawlekliśmy się więc do metra i przesiadając się tylko raz z czarnej linii Northern na niebieską Victoria, dojechaliśmy do Vauxhall.
Ledwo wynurzyliśmy się na powierzchnię, naszym oczom ukazał się monumentalny budynek, w którym znajduje się siedziba MI6, czyli Secret Intelligence Service - brytyjskiego wywiadu. To tutaj w licznych filmach o najsłynniejszym tajnym agencie urzęduje James Bond. Kilka razy budynek został nawet przez różne wrogie 007 siły wysadzony w powietrze (np. w „Skyfall” czy w „Spectre”). Oglądając się więc przez ramię, zapewne obserwowani przez system monitoringu, obeszliśmy gmach dookoła.
Jednak prawdziwie spektakularny widok, taki jaki zapamiętaliśmy z kina, przedstawiał się na Babilon – jak przeciwnicy jej architektonicznego kształtu nazywają przypominającą im ziggurat siedzibę wywiadu – z przeciwległego brzegu Tamizy. Przeszliśmy więc przez Vauxhall Bridge i przysiedliśmy na niewielkim skwerku, by zrobić zdjęcia.
Skoro było MI6, przydałoby się też zobaczyć MI5, które miało być gdzieś w pobliżu. Mój mąż zaczepił dwóch spacerujących wzdłuż rzeki policjantów, by zasięgnąć języka.
– Tu jest siedziba MI6 – zagadnął, wskazując na budynek za sobą.
– Tak – zgodził się jeden ze stróżów prawa. – Ale ciii! – Przyłożył palec do ust. – Jesteś fanem Jamesa Bonda, co? - zapytał ze znudzeniem człowieka, który już niejedno w życiu widział.
Wytłumaczył nam też, gdzie znajdziemy kontrwywiad (Security Service). Idąc dalej wzdłuż Tamizy, mijając Tate Britain, po lewej, tuż przed Lambeth Bridge odnaleźliśmy Thorney Street, a przy niej potężny szary budynek z zakratowanymi oknami i wejściem o ciekawie pomalowanym sklepieniu.
Trzymając się rzeki, doszliśmy do kolejnego mostu – Westminsterskiego. A tu wiadomo: Big Ben, Parlament, katedra Westminsterska – oblegane przez turystów, ale i przez policję. Po ostatnich zamachach liczba patrolujących zatłoczone miejsca służb wzrosła, a na mostach ustawiono metalowe zapory mające zapobiegać wtargnięciu samochodów w strefę przeznaczoną dla pieszych.
Przeszliśmy na drugą stronę Tamizy, by zdobyć ujęcie rodem z filmu „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”, w którym George Lazenby wciela się w rolę słynnego agenta. Wystarczyło tylko wejść na murek, oprzeć się o latarnię, przybrać karkołomną pozycję, nie wpaść do wody... Easy-peasy, jak to mówią miejscowi.
Potem od razu w metro – skoro kupiliśmy 7-dniowa kartę Oyster, to zamierzaliśmy korzystać z niej do upadłego – i liniami żółtą (Circle), czarną (Northern) i granatową (Piccadilly) dotarliśmy do Covent Garden. Jedną z licznych atrakcji serwowanych w tym buzującym życiem miejscu jest Muzeum Filmu, w którym mieści się ekspozycja Bond in Motion. W piwnicy budynku przy Wellington Street zgromadzono kolekcję samochodów, łódek, motocykli, a nawet helikopter, które „zagrały” w filmach o agencie 007. Przy każdym eksponacie na ścianie wyświetlany był fragment filmu, w którym dany pojazd się pojawił. Na koniec można było samemu spróbować swoich sił w ekstremalnej jeździe po ulicach Londynu, wsiadając do...symulatora.
Cormoran Strike
Klucząc zaułkami Covent Garden, dotarliśmy na Denmark Street. Przy tej niewielkiej, odchodzącej od Charing Cross Road uliczce, można znaleźć zagłębie sklepów gitarowych. A także niepozorne czarne drzwi do sfatygowanej kamienicy pod numerem 26, gdzie na pierwszym piętrze mieściła się agencja detektywistyczna Cormorana Strike'a. Zaś piętro wyżej, na strychu, jednonogi detektyw miał niewielkie mieszkanie, które zajął, gdy narzeczona wyrzuciła go z domu.
Kiedy Strike wynurzył się z metra, na Charing Cross Road panował już spory ruch. (…) skręcił w Denmark Street. (…) Pomachał do dziewczyny ze sklepu z gitarami, która w przerwach na papierosa często paliła z nim na ulicy. Wszedł do budynku z czarnymi drzwiami za 12 Bar Café i zaczął wspinaczkę po metalowych schodach zakręcających wokół popsutej żelaznej windy. Na pierwszym piętrze minął studio grafika, a na drugim – własną agencję ze szklanymi drzwiami z grawerunkiem. Wszedł na trzecie, najmniejsze piętro, na którym teraz znajdował się jego dom. (…) Mieszkanie na poddaszu było małe, zwłaszcza dla mężczyzny mierzącego metr osiemdziesiąt siedem. (…) Z okien mieszkania roztaczał się widok na dachy, daleko w dole biegła Denmark Street. ("Jedwabnik", s. 16-17).
I tu znów o sobie przypomniał dreszczowiec, który towarzyszył nam przez całą wyprawę. Kiedy próbowałam uchwycić fasadę budynku w momencie, gdy akurat nie zasłaniał jej sznur pędzących ulicą samochodów, o mało nie przejechał mnie piętrowy czerwony autobus. Kierowca zatrzymał się jednak w ostatniej chwili i z wyrozumiałym uśmiechem poczekał, aż zrobię zdjęcie, po czym dopiero ruszył w dalszą drogę.
Skręcając w prawo w Charing Cross Road, dotarliśmy do skrzyżowania z Oxford Street. Z jednej strony ulicy znajdowało się wejście do metra Tottenham Court Road, zaś naprzeciwko niego pub The Flying Horse, który w „Wołaniu kukułki”, „Jedwabniku” i „Żniwach zła” pojawiał się pod nazwą The Tottenham. To tutaj po pracy Cormoran Strike szedł na piwo.
Zdobiona wiktoriańska fasada pubu Tottenham wznosiła się nad gruzem i robotami drogowymi. Strike (...) wparował do środka i znalazł się w pogodnej wiktoriańskiej atmosferze mosiężnych okuć i lśniących, krętych ornamentów z ciemnego drewna. Niskie przepierzenia z matowego szkła, wiekowe skórzane ławy, barowe lustra w pozłacanych ramach, cherubiny i rogi obfitości opowiadały o niezawodnym, uporządkowanym świecie, który przyjemnie kontrastował z rozbebeszoną ulicą. Strike zamówił kufel doom bara i poniósł go w głąb prawie zupełnie opustoszałego pubu, a następnie postawiwszy piwo na wysokim okrągłym stoliku pod pstrokatą szklaną kopułą sufitu, ruszył prosto do męskiej toalety, która mocno zalatywała moczem. ("Wołanie kukułki", s.47).
Zamówiliśmy po guinnessie, a ja zaczaiłam się z aparatem, by cichaczem zrobić zdjęcie wnętrza baru. Zaraz zostałam jednak przyuważona przez obsługę, która poczęła machać, skakać i wykrzykiwać słowa zachęty. Pewnie już niejeden wielbiciel Cormorana trafił pod ich strzechy.
Zawróciliśmy na Charing Cross Road. Po prawej stronie minęliśmy księgarnię Foyles. To kilka pięter labiryntu – raju dla książkoholików. Sprzedawca zapytany, gdzie znajdę powieści Kate Atkinson, z miejsca, nie zaglądając w komputer, wyrecytował, na które piętro mam się udać, w którą alejkę skręcić i na której półce od dołu odszukam rzeczone tomy.
Pognaliśmy dalej w dół ulicy, skręciliśmy w prawo, przeszliśmy przez gwarny o każdej porze Leicester Square i znaleźliśmy się na Piccadilly Circus. To tutaj pod pomnikiem Erosa Matthew oświadczył się Robin.
Tuż po północy Matthew, z którym była od wielu lat, oświadczył jej się pod pomnikiem Erosa na środku Piccadilly Circus. (…) W końcu spłynęło na niego olśnienie i zaprowadził swoją zdumioną dziewczynę na schody pod pomnik. Tam, rzucając dyskrecję na chłodny wiatr (co było do niego zupełnie niepodobne), przyklęknął na jedno kolano i oświadczył się w obecności trzech kloszardów, którzy siedzieli przytuleni na schodach, dzieląc się czymś, co wyglądało na butelkę denaturatu. ("Wołanie kukułki", s. 19).
Zerknęłam z wyczekiwaniem na mojego towarzysza, ale szybko przypomniałam sobie, że już dawno jesteśmy po ślubie, więc tym razem był zwolniony z romantycznych gestów.
Pułapka na myszy
Pochłaniając na szybko tradycyjną rybę z frytkami (bez octu!), ruszyliśmy w stronę St Martin's Theatre, gdzie o godzinie 19.30 zaczynała się „Pułapka na myszy” - sztuka napisana przez Agathę Christie, początkowo jako słuchowisko radiowe.
Im dłużej się zastanawiałam, tym bardziej dochodziłam do przekonania, że „Trzy ślepe myszy” da się rozwinąć z dwudziestominutowego słuchowiska w trzy aktowy dramat sceniczny. (…) Jeśli idzie o tytuł, wyrazy wdzięczności należą się mojemu zięciowi – Anthony'emu Hicksowi. (…) Zaproponował „Pułapkę na myszy”. Na tym stanęło. Właściwie powinien otrzymać udział w tantiemach, lecz przez myśl nam nie przeszło, że akurat ta sztuka wejdzie do historii teatru.("Autobiografia", s. 456).
Agatha nawet nie podejrzewała, jak wielki odniesie – i wciąż odnosi – sukces.
Peter Saunders natomiast spokojnie pokiwał głową i oświadczył:
– Nic się nie martw! Będzie szła ponad rok... obstawiam czternaście miesięcy.
– Niemożliwe – odparłam. – Najwyżej osiem. Tak, moim zdaniem, osiem.
Teraz, kiedy to piszę, „Pułapka na myszy” kończy swój trzynasty sezon. W Ambassadors Theatre musieli sobie sprawić nowe fotele i nową kurtynę. Jak słyszałam, zamierzają też zmienić dekoracje – stare już ledwo zipią. A na widowni dalej komplet! Nie do wiary. Sympatyczna sztuka, owszem, ale żeby ją grać przez trzynaście lat? Widać cuda rzeczywiście się zdarzają. ("Autobiografia", s. 457).
Ciekawe, co by pisarka powiedziała, gdyby dowiedziała się, że jej spektakl stał się najdłużej granym non stop przedstawieniem na świecie i w tym roku obchodzi swoje 65 urodziny. (Wcześniej przeniesiono je z Ambassadors do St Martin's).
Podążając w stronę St Martin's Theatre, przeszliśmy przez Cranbourn Street i natrafiliśmy na pomnik królowej kryminału. Co chwilę ktoś przystawał przy nim i robił sobie selfie z kamienną podobizna pisarki.
Gubiąc się w plątaninie uliczek, udało nam się wreszcie znaleźć teatr. Nie było mowy o pomyłce, na elewacji wywieszono wielki neon. Jest on jednak nieco szczerbaty przez wygaszone co poniektóre literki. Miejsca mieliśmy na najwyższym balkonie, więc musieliśmy skorzystać z osobnego wejścia z ulicy. Z pierwszego rzędu widok na scenę był idealny, choć osoby cierpiące na lęk wysokości mogłyby dostać zawrotów głosy. (Bilety kupiliśmy parę miesięcy wcześniej przez Internet. Nie ma w zasadzie sensu przepłacać za droższy parter, bo z każdego miejsca w teatrze widok na scenę jest zadowalający). W trakcie przedstawienia przypomniałam sobie, że kiedyś czytałam „Pułapkę na myszy” i niestety wiem, kto zabił. Nie zmniejszyło to jednak przyjemności ze śledzenia gry aktorów tej ponadczasowej sztuki. A po oklaskach przed szereg wyszedł jeden z odtwórców głównych ról i poprosił, byśmy teraz, kiedy znamy już tajemnicę, zachowali tożsamość mordercy dla siebie. Niech przyszli widzowie też mają radość z samodzielnego rozwiązywania tej typowej dla Agathy Christie zagadki zamkniętego pokoju.
Domy i pociągi
Co sobotę na Portobello Road w Notiing Hill rusza targ ze starociami (o czym wie każdy, kto widział film z Hugh Grantem, czyli każdy). Udaliśmy się tam następnego dnia zaopatrzeni w peleryny, ponieważ akurat londyńska pogoda postanowiła zaprezentować swą pełną krasę. Mżawka nie zniechęciła jednak tłumów przebierających w stosach towaru, który wyglądał, jakby został wytargany z babcinego strychu. Wszystko to pośród kolorowych elewacji urokliwych domków i z w tle grającymi muzykami, którzy wykonywali akurat „Ain't No Sunshine”, czyli motyw przewodni ze wspomnianego filmu.
Zawróciliśmy i ruszyliśmy w dół Kensington Church Street. Minęliśmy obwieszony kaskadą kwiatów pub The Churchill Arms, a następnie skręciliśmy w prawo w Sheffield Terrace. Na tej pełnej domków jednorodzinnych uliczce przez 7 lat pod numerem 58 mieszkała... Agatha Christie.
Koniecznie muszę obejrzeć numer pięćdziesiąty ósmy przy Sheffield Terrace (w polskim wydaniu „Autobiografii” z 2010 roku pojawił się błąd – Agatha Christie mieszkała pod numerem 58 na Sheffield Terrace, a nie 48, jak widnieje w książce. W cytatach podanych w tym artykule numer został więc zmieniony na właściwy – przyp. red.), oznajmiły. Obejrzałam – i od razu mogłabym się wprowadzić. Nigdy w życiu tak nie pragnęłam żadnego innego domu. Był po prostu idealny (jeśli pominąć piwnicę). Akurat czegoś takiego szukaliśmy. Niewiele pokoi, za to wszystkie przestronne i ustawne. ("Autobiografia", s. 416)
Niestety dreszczowiec rządzi się swoimi prawami i akurat podczas naszej wizyty elewacja domu zakryta była szczelnie rusztowaniem. Nie dojrzeliśmy więc nawet typowej niebieskiej tabliczki z informacją o sławnej mieszkance (w całym mieście można znaleźć mnóstwo takich szyldów donoszących o różnych sławnych osobach – np. na Portobello Road pomieszkiwał George Orwell). Podczas pobytu w tym białym domu, Agatha napisała 16 powieści. W czasie wojny ucierpiał on w trakcie jednego z bombardowań.
Numer pięćdziesiąty ósmy, pamiętam, został zbombardowany w weekend, kiedy nas nie było w Londynie. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, spadła mina lądowa i kompletnie zburzyła trzy domy. W efekcie u nas wyleciała w powietrze piwnica – jakoby najbezpieczniejsze miejsce – wybuch uszkodził także dach oraz najwyższe piętro. ("Autobiografia", s. 434).
Peron 9 ¾
Wróciliśmy do metra, by udać się na stację King's Cross. Tam przejść przez ścianę i z peronu 9 ¾ odjechać wraz z Harrym Potterem do Hogwartu... A przynajmniej zrobić sobie zdjęcie przy połowie wózka na bagaże wystającej z muru pomiędzy peronami 9 i 10.
Na dworzec King's Cross dojechali na dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu. (...) Ruszył ku barierce między peronem dziewiątym i dziesiątym, pchając wózek Harry'ego, najwyraźniej zafascynowany widokiem pociągu InterCity 125, który właśnie wjechał na peron dziewiąty. Potem spojrzał znacząco na Harry'ego i oparł się, niby przypadkowo, o barierkę. Harry zrobił to samo. Metal ustąpił i natychmiast obaj wpadli na peron numer dziewięć i trzy czwarte, przy którym stał już ekspres do Hogwartu. Z czerwonej lokomotywy buchały kłęby dymu, który zasnuwał peron pełny czarownic i czarodziejów odprowadzających swoje dzieci. ("Harry Potter i więzień Azkabanu", s. 80)
Jednak nam się ta sztuczka nie udała, ponieważ przed tą niewątpliwą atrakcją dla milionów fanów młodego czarodzieja ustawiła się kolejka na kilkadziesiąt osób. Daliśmy więc sobie spokój i weszliśmy do firmowego sklepu Harry'ego. A tam zastaliśmy raj dla Pottermaniaków. Szaliki z Gryffindoru, sowy, różdżki czy pluszowe Zgredki to tylko wstęp do zakupowego szaleństwa. Zapatrzyliśmy się jeszcze na szklaną kopułę dachu dworca i spokojnie ruszyliśmy do hotelu, by odebrać bagaż. Bo przecież jeszcze tego samego dnia czekała nas podróż pociągiem do Torquay – miejsca narodzin Agathy Christie.
C.D.N.
W artykule wykorzystano fragmenty z następujących książek:
Agatha Christie, „Autobiografia”, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2010r.
J.K. Rowling, „Harry Potter i więzień Azkabanu”, Media Rodzina, 2001r.
Robert Galbraith, „Wołanie kukułki”, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2013r.
Robert Galbraith, „Jedwabnik”, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2014r.