W 2011 roku zwiedziliśmy Kopenhagę, poszukując śladów Joanny Chmielewskiej. Nasza królowa kryminału była po trochu skandynawską autorką, umieszczając akcję niektórych swoich powieści w stolicy Danii. Zapraszamy na naszą relację z wyprawy!
Zzieleniali z zazdrości o skandynawski kryminał Polacy mogą z czystym sumieniem przyłączyć się do odtrąbienia jego sukcesu. Wszak, jakby nie było, my również mieliśmy rodzimą autorkę mordującą z zapałem w mrocznych przestrzeniach dalekiej Północy. W końcu Dania nordyckim krajem jest, a profesji Joanny Chmielewskiej nikomu nie trzeba przypominać.
Odwiedzając Kopenhagę, podziękowałam uprzejmie wszelkim Pascalom i innym National Geographic, odkładając ich przewodniki na półkę. Bo jeśli zwiedzać stolicę Danii, to tylko tropem Joanny Chmielewskiej!
Większy kawałek świata
Moja wyprawa do Kopenhagi zaczęła się jak dobry kryminał - mocnym uderzeniem. A raczej serią wstrząsów, fachowo zwanych turbulencjami. Trzepały one puszką, dumnie określaną mianem samolotu, w której to utknęliśmy wraz z innymi pasażerami niczym te sardynki. Wzywanie boskiej pomocy, czy też własnej matki z ojcem razem wziętych, nie przyniosło ukojenia. Kiedy na miękkich nogach wychodziłam na płytę lotniska w Malmö, byłam gotowa z miejsca dobijać się do drzwi ambasady z prośbą o azyl. Bo przecież drugi raz do tego pożal się Boże jumbo jeta nie wsiądę, a z promami też się nie przyjaźnimy, wnioskowałam. Dopiero szybki i bezszelestny pociąg do Kopenhagi, mknący mostem Øresund, łączącym brzegi Szwecji i Danii, pozwolił mi nieco ochłonąć z emocji. Rzut oka przez okno na bezkresny Bałtyk majaczący na horyzoncie i świadomość, że oto znalazłam się w kolebce skandynawskiego kryminału, udobruchały mnie już całkowicie.
W swojej przepastnej autobiografii królowa polskiego kryminału wspomina te kilka lat, które, pracując jeszcze jako architekt, spędziła w Kopenhadze. Chmielewska porzuciła siermiężne, peerelowskie klimaty i na zaproszenie swojej koleżanki z pracy, Alicji, udała się na zarobek w koronach. Po latach przyjaźni pani Joanna zapytała Alicję, dlaczego wtedy akurat jej zaproponowała posadę.
– Bo kiedy ja wyjeżdżałam na stałe z Polski, tylko ty odprowadziłaś mnie na pociąg – miała usłyszeć autorka.
Chmielewska wspomina:
- Napisałam do Alicji rozpaczliwy list, żebrząc o zaproszenie, i przysłała je natychmiast. Prawdopodobnie uratowała mi życie, a co najmniej wolność osobistą, bo dochodziłam do przekonania, że Wojtka muszę zabić bezwzględnie. W afekcie co prawda, ale siedzieć pójdę. (…) Wyjechałam zatem na dwa tygodnie, mając w tym momencie dwadzieścia dwa tysiące złotych długu i na nogach ostatnie pantofle, od których odlatywał obcas. W krążącej między nami korespondencji prosiłam Alicję, żeby przyniosła na dworzec jakieś własne buty, bo nie wiadomo, czy nie wysiądę boso, a nosiłyśmy ten sam numer. (Autobiografia. Druga młodość, s. 155-156).
Możliwe, że Alicja przemyślałaby jeszcze raz swoją pochopną decyzję, gdyby wiedziała, że zaowocuje ona jej własną, wprawdzie literacką, jednak śmiercią. A następnie cudownym uzdrowieniem z powodów co najmniej dziwacznych. Biednemu mordercy nie udało się zamordować Alicji za pomocą dźgnięcia nożem w klatkę piersiową, gdyż ta miała serce bardziej po prawej niż po lewej stronie… (Krokodyl z Kraju Karoliny).
Zwiedzanie większego kawałka świata, jakim jest wielokulturowa Kopenhaga, rozpoczęłam od najbardziej chyba rozpoznawalnej uliczki w Danii, zwanej Nyhavn. Rząd kolorowych kamieniczek (w kilku z nich przed laty pomieszkiwał Jan Christian Andersen) usytuowanych wzdłuż dawnego portu wciąż kryje w sobie tajemniczą aurę tawern i domów rozpusty, w których biesiadowali niegdyś schodzący na ląd po kilkumiesięcznych rejsach rybacy.
Stąd jest już rzut beretem do Amalienborgu – oficjalnej siedziby królowej Małgorzaty. Po ogromnym placu, otoczonym reprezentacyjnymi pałacami, maszerują odziani w wielkie, kudłate czapy żołnierze, strzegąc swej władczyni. A u wylotu jednej z uliczek pyszni się Marmurowy Kościół z jedną z największych kopuł na świecie.
Trasę od Nyhavn do Amalienborgu Joanna Chmielewska przebywać musiała miliony razy. Dokładnie w połowie drogi, na Sankt Annae Plads, pisarka zamieszkała z Alicją podczas swej pierwszej wizyty w Kopenhadze.
- ...pojechałyśmy na Sanct Annae Plads, czyli plac świętej Anny, taksówką. I rzeczywiście okazało się, że mieszkamy w pralni u państwa von Rosen, na czwartym piętrze bez windy, z wychodkiem na parterze. (Autobiografia. Druga młodość, s. 157).
Początki pobytu pisarki w stolicy Danii nie były zresztą usłane różami.
- Pozwolenie na pracę o mało nie wpędziło mnie do grobu. Na samym początku starań przeżyłam chwile okropną, a zarazem, można powiedzieć, wielce patriotyczną. (…)...spotkałam się z wielka uprzejmością i zrozumieniem, nabrałam nadziei i pokazałam paszport. Facet spojrzał.
- Polsk! - krzyknął gwałtownie. - O, naj, naj, naj!
Szlag mnie trafił w tym momencie straszliwy. Dyskryminacja Polaków...!!! W ułamku sekundy poprzysięgłam sobie, że dostanę to zezwolenie na pracę, choćbym miała podpalić Kopenhagę i lecieć do króla osobiście! Strzelać z procy w okna Amalienborgu! Wydarłam mu paszport z rąk, naplułam na buty i ruszyłam sprawę przez pana von Rosen. (Autobiografia. Druga młodość, s. 174-175).
Pozostał mi jeszcze rzut oka na syrenkę Andersena – symbol miasta, umieszczony na nabrzeżu i już mogłam wracać do centrum. A tam pięć ulic łączy się w jedno – Stroget – pasaż handlowy porównywany do londyńskiej Oxford Street. Przedzierając się pod prąd przez tłum, mijając wszelkiej maści butiki, kawiarnie i restauracje, uświadomiłam sobie, że to przecież tutaj mieścił się sklep syna małego łysego w kapeluszu w Krokodylu z kraju Karoliny.
Ponieważ pogoda dopisywała iście skandynawska, postanowiłam zakończyć mój obchód na ten dzień i na Radhuspladsen wsiadłam w autobus do domu. Na szczęście odbyło się bez przeszkód, co, biorąc pod uwagę przygody Joanny Chmielewskiej, docenić najwyraźniej należy.
- Wiatr mnie specjalnie nie ciekawił, bo do wiatrów przywykłam. Dania jest płaska, wichry z północy nie napotykają na swej drodze żadnych przeszkód, wieją na durch. Miałam już za sobą śliczne chwile, kiedy wszyscy, nieliczni zresztą, ludzie na Ratuszplacu siedzieli w kucki, trzymając się kurczowo betonowych donic na kwiaty. Jeden puścił, leciał zaraz potem przez cały plac ostrym sprintem, a przed nim leciał jego kapelusz, ale nie gonił nakrycia głowy, tylko nie mógł się zatrzymać. Na skraju placu chwycił w objęcia latarnię i to go wreszcie ustabilizowało. (Autobiografia. Druga młodość, s. 213).
Skarby
Następnego dnia postanowiłam ukulturalnić się nieco i spenetrować skarby jednego z ponad dziewięćdziesięciu muzeów, jakie ma do zaoferowania Kopenhaga. Nie przeczę, że w wyborze sposobu spędzania wolnego czasu miał spory udział wciąż nie dający za wygraną deszcz. Muzeum Narodowe jest ogromne. Żeby dokładnie obejrzeć każdy eksponat, musiałbym tam chyba spędzić z tydzień. I nawet coś dla wielbicieli kryminałów się znalazło – kościotrupy, czaszki i tym podobne utensylia sprzed wieków, które straszą mnie jeszcze po dziś dzień. Nie pojmę, jak pani Joanna mogła się tu umawiać na randki?
- Ze dwa tygodnie wcześniej zaczął mnie podrywać pan profesor historii, władający językiem francuskim. Miejsce podrywki wybrał szlachetne, mianowicie Muzeum Narodowe, sympatyczny był nawet i całkiem do rzeczy, w wieku tak koło czterdziestki i dziś odżałować nie mogę, że się na niego nie zdecydowałam. Może by się ze mną ożenił, długo nie wytrzymał, rozwiódł, a zostało by mi po nim duńskie obywatelstwo i szanse na podobny domeczek jak Alicji w Birkerød. No trudno, przepadło. (Autobiografia. Druga młodość, s. 178).
Po tych artystycznych wojażach, by powrócić do względnego stanu równowagi, postanowiłam udać się na przyziemne zakupy. No dobrze. Ani nie były one przyziemne, bo miały miejsce w Magasin du Nord – ekskluzywnym domu handlowym, oświetlonym wieczorem niczym londyński Harrods, ani nie można ich było nazwać zakupami. Przecierałam oczy ze zdumienia i zastanawiałam się głęboko, czy oni tu wszystko produkują ze złota? Łącznie z malutkim bocheneczkiem chleba za, bagatela, w przeliczeniu dwadzieścia dwa złote? Pomiędzy tymi samymi półkami przechadzała się kiedyś Joanna Chmielewska ze swym synem i powstrzymywała mordercze zapędy.
- Wyszliśmy z Magasin du Nord w najdoskonalszej zgodzie, zaopatrzeni w portki, koszule, sweterki, skórzaną kurtkę i ręcznik kąpielowy, wszystko w beżowych kolorach, bezbłędnie dopasowane do siebie. Dziecko rozkwitło, a ja ze zdumieniem stwierdziłam, że jednak jakieś macierzyńskie uczucia posiadam, zamiast go zwyczajnie zabić na miejscu, dokonałam zakupów. (Autobiografia. Druga młodość, s. 278).
Hazard
Wychodząc z kopenhaskiego dworca głównego, wpada się prosto na Tivoli – wesołe miasteczko, w którym królowa kryminału spędziła niejedną emocjonującą chwilę.
- Rajskie życie natomiast miałam od wiosny do jesieni, kiedy działało Tivoli, ponieważ mieszkałam akurat naprzeciwko bocznego wejścia, po drugiej stronie ulicy. (Autobiografia. Druga młodość, s. 233).
A wszystko z bezpiecznym założeniem, że najważniejsza jest rozrywka, a nie końcowy efekt finansowy.
- Po przegraniu na tym ustrojstwie własnych pieniędzy zaczęła przegrywać moje, z moją pełna aprobatą. Rujnujące to nie było, a ciekawiło mnie, co jej w końcu wyjdzie. Rezultat był przeraźliwy, złamałam się, porzuciłam automaty i wzięłam udział w szaleństwie doskonale mi znanym i unikanym z całej siły. Cud boski, że nie zbankrutowałam ostatecznie, ale zdaje się, że za wygrane żetony udało mi się nabyć papierosy i zapalniczkę. (Autobiografia. Wtórna młodość, s. 204).
Podczas mojego pobytu Tivoli było niestety zamknięte na czas zimowy, więc tylko przez płot podglądałam zapierające dech w piersiach kolejki górskie.
Wyścigi
Skoro zabroniono mi dostępu do jednorękich bandytów, postanowiłam zapoznać się z drugą hazardową manią pisarki – wyścigami konnymi. Chmielewska przyznaje:
- W czasie tego pierwszego pobytu w Danii zaczęłam pisać Krokodyla z Kraju Karoliny i od razu zamordowałam Alicję, tylko po to, żeby móc napisać o kłusakach w Charlottenlund. (Autobiografia. Druga młodość, s. 229).
Starając się przemykać pomiędzy kroplami złośliwie siąpiącego deszczu, wsiadłam w autobus numer 176 i pojechałam do Charlottenlund pod Kopenhagą. Kurczowo dzierżąc rozkład, sprawdzałam nazwę każdego przystanku, żeby tylko nie wywieziono mnie w siną dal, z której nie będę miała pojęcia, jak wrócić. Misja zakończyła się sukcesem i pierwsze, co ujrzałam, to dworzec kolejowy. Niestety stadionu ani torów wyścigowych na horyzoncie zabrakło. Posługując się przerysowaną krzywo z Googla w notesiku mapą, ruszyłam do celu. A należało czytać uważniej kryminały i wyciągać w porę wnioski!
- Była już wiosna i las w Charlottenlund nabierał niepowtarzalnego uroku, a świadomość, że zaraz za lasem znajduje się morze, do którego zawsze miałam głęboki sentyment, podnosiła ten urok w moich oczach jeszcze bardziej. (Krokodyl z Kraju Karoliny, s. 155).
Las był, a jakże. Nie znalazłam w nim jednak niepowtarzalnego uroku, jeno niepowtarzalne błocko. A ponieważ chodnik częściowo wykasowano, brnęłam w brei po kolana, pocieszając się tylko w duchu, że przecież jestem w jednym z najbezpieczniejszych państw świata i raczej żaden złoczyńca nie wyskoczy zaraz zza najbliższego krzaka z zamiarem zaatakowania mej skromnej osoby. Szczególnie w sąsiedztwie imponującego pałacu Charlottenlund, który po drodze mijałam. Dumna i blada (nie wiadomo, z zimna, czy ze strachu) do torów wyścigowych dotarłam. Konie miały chyba jednak ferie zimowe, jak i obsługa obiektu, która w pośpiechu zostawiła wszystko pootwierane, więc tyle mojego, że powęszyłam w każdym możliwym kącie i ukontentowana wróciłam przez las do miasteczka.
A co oznacza nazwa Charlottenlund? Są dwie wersje. Ta oficjalna i ta chmielewska.
- Kraj Karoliny zaś był również naszym prywatnym wymysłem. Ściśle biorąc Charlottenlund oznacza raczej Zarośla Karoliny, ale mnie się, nie wiadomo dlaczego, ów „lund” skojarzył z angielskim „land”, co oznacza kraj, i tak Charlottenlund pozostał Krajem Karoliny. (Krokodyl z Kraju Karoliny, s. 144).
Ślepe szczęście
Kiedy zaspokoiłam pierwszy głód podążania kopenhaskim tropem Chmielewskiej, mogłam rozejrzeć się po mieście jak zwykły turysta. No i ślepe szczęście mi się trafiło, jak tej kurze ziarno. Pewnego dnia, przechadzając się koło Amalienborgu, zauważyłam grupę gapiów zgromadzonych przy bramie wjazdowej do jednego z pałaców. Nie pytając, za czym kolejka ta stoi, ustawiłam się w rządku i postanowiłam poczekać z innymi. Jak sterczą, to chyba wiedzą, po co. Nie minęło pięć minut, kiedy podjechał uroczy samochód w stylu retro, a przez okno machali do nas...król i królowa. Pani Joannie bym jednak nie zaimponowała.
- ...mieszkałam blisko Amalienborgu(...). Później zaś wielokrotnie spotykałam księcia Henryka na ulicy, szedł zwyczajnie, jak człowiek, jeśli miał obstawę, to tą obstawą musiałam być ja, bo żywego ducha poza tym wokół nas nie było. Od razu przyszli mi na myśl nasi dostojnicy, już ich widzę, jak lecą luzem i na piechotę... (Autobiografia. Druga młodość, s. 184).
Pobyt Chmielewskiej w Kopenhadze zbiegł się zresztą ze ślubem księżniczki Małgorzaty z księciem Henrykiem.
- ...Alicja przetłumaczyła nam weselne przemówienie księcia Henryka. Podniósł się mianowicie i rzekł:
- Tak for Margherite.
Co oznacza: „Dziękuję za Małgorzatę”. Więcej, o ile wiem, wykombinować nie zdołał, ale nam się to bardzo podobało. (Autobiografia. Druga młodość, s. 183).
Traktat o odchudzaniu
Zwyczaje kulinarne w Kopenhadze od czasu pobytu w niej pisarki raczej się nie zmieniły. Wciąż ulubiona potrawą Duńczyków jest piwo.
- Na przyjęciu w domu były kanapeczki z serkiem i czymś jeszcze, wielkości znaczka pocztowego. Oraz wszędzie, i tu, i tam, monstrualna ilość piwa! Ile mnie wysiłku kosztowało unikanie tego piwa, to ludzkie pojęcie przechodzi! Jak obliczyłam, wypadało około dziesięciu butelek na łba, przy czym w ilość gości wliczałam i siebie, a że wypiłam może pół butelki, na resztę wypadło jeszcze więcej. (Autobiografia. Druga młodość, s. 161).
Trzeba jednak oddać Duńczykom sprawiedliwość. Najpopularniejsze są butelki o objętości 0.33l, więc można degustować większe ilości różnych piwnych marek. Osobiście polecam Tuborg Classic i coś dla kobiet – Somersby o smaku porzeczkowym.
Obowiązkowo udałam się do mekki duńskiego browarnictwa, czyli muzeum Carlsberga. Cały interes założył Jacob Jacobsen w 1847 roku. Teraz jest to kompania, która prowadzi własne badania naukowe nad ulepszeniem produkcji piwa w najnowocześniejszych laboratoriach. Po poznaniu historii i sposobów powstawania złotego trunku, udałam się na ostatni, najprzyjemniejszy etap wycieczki – degustację w firmowym barze.
Innym przysmakiem Duńczyków jest produkt zgoła odmienny, na widok którego mam odruchy podobne do tych, jakie prezentuję znajdując się na pokładzie kołyszącego statku. Pani Joanna najwyraźniej podzielała moje uczucia do cukierków lukrecjowych.
- Następnie wstrząsnęły mną łakocie. Istniał tam, i do tej pory istnieje, delikates w kolorze czarnym, chociaż niekiedy barwiony inaczej, o smaku smoły z salicylem, zaprawionej na słodko. Nigdy wprawdzie nie jadłam smoły, ale tak ją sobie mogę wyobrazić. Znajduje się w tym coś o nazwie salmiak, pojęcia nie mam co to jest, żrące, nieco miętowe i w ogóle nie do opisania potworne. (…) Mój syn później to świństwo bardzo polubił, Z przerażeniem patrzyłam, jak nosi w kieszeni kłąb czarnych glutów i pożera po kawałku. (Autobiografia. Druga młodość, s. 162-163).
Gdyby ktoś od tego wszystkiego utył, serdecznie polecam przesiąść się z samochodów, autobusów i tramwajów na rowery. Cała populacja Kopenhagi zdaje się nie schodzić z dwóch kółek. Panie w szpilkach, panowie w eleganckich garniturkach, a dzieci umieszczone w specjalnym wózku z przodu pojazdu. Swoją drogą wózek ten przypomina wiadro na węgiel, jednak to nikomu nie przeszkadza, istnieją nawet plastikowe zadaszenia na wypadek deszczu. Szczytem był mężczyzna wiozący w tymże wózku dziecko i...żonę. Podwoził ich pewnie do przedszkola i pracy.
Wszystko czerwone
Duńskie powieści Joanny Chmielewskiej (Krokodyl z Kraju Karoliny, Wszystko czerwone, Kocie worki, Byczki w pomidorach) osadzone są w podkopenhaskiej miejscowości Allerød, która tak w zasadzie jest miasteczkiem Birkerød. Zamieszanie z nazewnictwem autorka wyjaśnia w autobiografii.
- Już znacznie wcześniej Alicja powiedziała do mnie z furią:
- Słuchaj, czy ty byś się nie mogła ode mnie odczepić? Czy na całym świecie nie ma w ogóle żadnych ludzi, tylko ja jedna? Zejdź ze mnie, do cholery, odwal się i przestań o mnie pisać! (…)
Mocno spłoszona, nieśmiało zaczęłam błagać o pozwolenie użycia jej osoby jeszcze raz. W pierwszej chwili odmówiła gwałtownie, potem zmiękła, zgodziła się w końcu, ale z zastrzeżeniami. Mam możliwie dużo pozmieniać, przenieść akcję gdzie indziej, niech to nie będzie tak wyraźnie ona i Birkerød! No dobrze, obiecałam, że zrobię, co mogę.
Po ukazaniu się książki zadzwoniła i rzuciła się na mnie z pazurami. Nic jej się tam nie zgadza, pokręciłam wszystko, zgłupiałam chyba, nie tak było...!
- Przecież sama chciałaś, żebym pozmieniała! - przypomniałam jej z jękiem.
- Ja chciałam? - zdziwiła się Alicja. - To zupełnie bez sensu. Trzeba było nie słuchać! (Autobiografia. Trzecia młodość, s. 54-55).
Kiedy Joanna Chmielewska na stałe osiadła już w Polsce, wciąż odwiedzała Alicję w Birkerød, z upodobaniem wykorzystując plenery, jak i spotykanych tam ludzi w swej kryminalnej twórczości.
Alicja
Wszystkie kopenhaskie książki Chmielewskiej Alicją stoją. Swoją przyjaciółkę najlepiej opisuje sama autorka.
- Alicja była jak zwykle roztargniona, jak zwykle życzliwa i jak zwykle miała mało czasu. (Krokodyl z Kraju Karoliny, s. 5).
Jej bezgraniczna gościnność była powszechnie znana.
- Wbrew zdrowemu rozsądkowi i spartańskim warunkom wszyscy się tym pomysłem zachwycili, bo jest coś takiego w tym miejscu i w osobowości Alicji, że każdy się do niej pcha, ze mną na czele. Wolę spać u Alicji pod łóżkiem niż w luksusach gdzie indziej, i to pomimo przyrodzonej rozrzutności. (Autobiografia. Wtórna młodość, s. 271).
A zamiłowanie do ogrodu, który Alicja z sukcesem zaczęła pielęgnować po śmierci swego męża Thorkilda, przyniosło jej chwałę w fachowych mediach. Słynęła też z tego, że zbierała wszystko i nie wyrzucała niczego, zapychając zakamarki swego lokum kolejnymi stosami pudeł niewiadomego pochodzenia. Tytułowe kocie worki to nic innego jak sprzedawane na aukcjach przez duńską kolej paczki znalezionych w wagonach, porzuconych przez podróżnych rzeczy, które Alicja kupowała namiętnie. Nie wiedzieć czemu najwięcej tam było proszku do prania, ale zdarzały się też złote bransolety czy zegarki. Tak jak pani Joanna grała na wyścigach, tak Alicja miała swój rodzaj hazardu w postaci kocich worków.
W ostatnim tomie autobiografii autorka żegna się z Alicją.
- Umarła szóstego maja 2006 roku i była dla mnie tak ważna, że nie zgadzam się uwierzyć w jej śmierć. Nieprawda, wcale nie umarła, wyjechała na kurację do Szwajcarii i po prostu stała mi się chwilowo niedostępna, bo do tak górzystego kraju z pewnością sama osobiście nie pojadę. (Autobiografia. Okropności, s. 9).
Prawdziwa Alicja zmarła, jednak na kartach powieści (Wszyscy jesteśmy podejrzani, Krokodyl z kraju Karoliny, Wszystko czerwone, Kocie worki, Byczki w pomidorach, w Harpiach jako Felicja, epizodycznie w Całym zdaniu nieboszczyka, Szajce bez końca i Zapalniczce.) wciąż cudem unika ostatecznej konfrontacji z mordercami, przesadza kwiatki w ogródku i próbuje opanować wszechogarniający jej dom bałagan.
Pan Muldgaard
Bohaterem podkopenhaskich śledztw Chmielewskiej, drugoplanowym, jednak niezapomnianym, jest pan Muldgaard – duński policjant polskiego pochodzenia. Zostaje on wyznaczony do prowadzenia dochodzeń w sprawie morderstw popełnianych w domu Alicji, gdyż jako jedyny potrafi jako tako porozumieć się z bandą Polaków uwikłanych w sensacyjne wydarzenia. Jego biblijny, zupełnie niegramatyczny styl wypowiedzi doprowadził już niejednego czytelnika do łez najprawdziwszej radości. No bo któż by oparł się następującym kwiatkom:
- Pan podrapano na głowa. A pani Biała Glista ja takoż proszę won!
- Dlaczego same nogi? – spytał. – A reszta kadłuba nie?
- Azali były osoby mrowie a mrowie?
- A możliwe, że pani wiadomości posiada. O ta osoba, morderca. Pani musi umysłowa robota wykonać, mnogo, wielkie mrowie. Zaprawdy na pamięć waszą zaległo, a musicie rozjaśnić mroki.
- Niedobrze – rzekł. – Światłość była na pani osoba. On wykonywa zła zamiara poprzez okno. Pani winna nie siadywać na światłość. – W ogóle to siadywam na tyłku – mruknęła Alicja.
2/3 sukcesu
Pozwiedzać dobra rzecz. Mówcie, co chcecie, jednak dla mnie wszelkie zabytki, muzea, uliczki, pomniki i co kto jeszcze woli, wydają się o niebo ciekawsze, jeśli wiem, że tę sama trasę co ja przebył wcześniej mój ulubiony bohater literacki. Nawet jeżeli do dyspozycji nie mam Kopenhagi, tylko Pcim Dolny, ale w tymże Pcimiu przebywał Kurt Wallander, John Rebus, czy Lisbeth Salander, dwie trzecie turystycznego sukcesu mam za sobą. A już na pewno nie ma to jak poszwendać się gdziekolwiek z Joanną Chmielewską i jej przyjaciółmi!
Duńskie powieści Joanny Chmielewskiej:
1. Krokodylu z kraju Karoliny (1969r.) - Alicja zostaje zamordowana, a Joanna podejmuje prywatne śledztwo. W poszukiwaniu zabójcy zapędza się do Kopenhagi i na tory wyścigowe Amager i Charlottenlund.
2. Wszystko czerwone (1974r.) - cudownie przywrócona do życia Alicja Hansen powraca. Nazwę miejscowości Allerød, w której mieszka Alicja, jej przyjaciółka Joanna tłumaczy jako wszystko czerwone. A to stanowi zapowiedź szeregu krwawych zbrodni, które niewątpliwie zakłócą życie cichego miasteczka.
3. Kocie worki (2004 r.) - są kontynuacją Wszystko czerwone. Znów przenosimy się we włości najbardziej gościnnej pani domu, gdzie ponownie dzieją się rzeczy zatrważające. Alicja bierze udział w kolejowych aukcjach kocich worków, jeszcze bardziej zabałaganiając swój dom.
4. Byczki w pomidorach (2010 r.) - w pięć lat po wydarzeniach opisanych we Wszystkim czerwonym w domu Alicji pojawia się para niemile widzianych gości. Ona nic nie mówi, a on oblizuje łyżeczki, po czym znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Towarzystwo z Joanną na czele rozpoczyna śledztwo.
Artykuł pierwotnie ukazał się na portalu Zbrodnia w Bibliotece.