Zdjęcie Szczygielskiego-intro.

Nie staram się dobudowywać na siłę ideologii do moich tatuaży. Część ją ma (maszyna do pisania czy prace M.C. Eschera), ale część powstała tylko dlatego, że miałem chęć trochę pocierpieć pod maszynką. Brzmi to sadomasochistycznie i będąc szczerym, takie jest. Jest w człowieku jakaś pierwotna chęć doświadczania bólu pod różnymi postaciami. Tatuaż jest jedną z nich, pisanie drugą.

Kawiarenka Kryminalna: Motto „Aorty”, Twojej debiutanckiej powieści, to cytat z „Fight Clubu”. Jesteś zagorzałym fanem tego filmu, do tego stopnia, że zrobiłeś sobie odpowiedni tatuaż na nodze.

Bartosz Szczygielski: To prawda, mam trochę tuszu pod skórą. Mydełko z „Fight Clubu” nie znalazło się na moim udzie przypadkowo. Książka Chucka Palahniuka oraz film Davida Finchera różnią się od siebie w bardzo piękny sposób. A każdą z tych pozycji cenię za zupełnie inne rzeczy. Styl Palahniuka jest nie do podrobienia, a u Finchera każdy najmniejszy szczegół ma znaczenie. Gdy kręcił „Dziewczynę z tatuażem”, jedną scenę nagrywali przez trzy dni. Dodam tylko, że trwała ona całe dziesięć sekund. A tatuaż na nodze pojawił się, bo chciałem uhonorować obu twórców. Wprawdzie grafika pochodzi tylko z filmu, ale to dlatego, że książkę trudno zobrazować tak, jakbym sobie tego zażyczył.

K.K.: Masz więcej tatuaży?

B.Sz.: Cóż, całe łydki, po obu stronach żeber (nie, nie polecam) i na klatce piersiowej. Jest takie powiedzenie, że mało jest osób z jednym tatuażem, a jeszcze mniej z dwoma. I to prawda, bo to uzależnia, a ja łatwo popadam w uzależnienia. Co zresztą można zaobserwować u bohaterów "Aorty". Nie staram się dobudowywać na siłę ideologii do moich tatuaży. Część ją ma (maszyna do pisania czy prace M.C. Eschera), ale część powstała tylko dlatego, że miałem chęć trochę pocierpieć pod maszynką. Brzmi to sadomasochistycznie i będąc szczerym, takie jest. Jest w człowieku jakaś pierwotna chęć doświadczania bólu pod różnymi postaciami. Tatuaż jest jedną z nich, pisanie drugą.

K.K.: Jakie inne niż „Fight Club” popkulturowe inspiracje można znaleźć w Twojej książce?

B.Sz.: Trochę tego tam napchałem, to fakt. Nie robiłem tego do końca świadomie. Chłonę popkulturę i wszystko co z nią związane. Naturalne było więc to, że wypłynęło to ze mnie. Dużo inspiracji znalazło swoje miejsce w samej formie powieści. "Aorta" prowadzona jest dwutorowo, co samo w sobie przypomina konwencję filmową. Nie chciałem, by książka, a raczej seria, którą planuję (trzymajcie kciuki!) przypominała jednak klasyczny procedural jakich pełno na rynku książki. Chciałem stworzyć historię, która swoją formą przypominać będzie najlepsze produkcje ostatnich lat. Mam na myśli „Breaking Bad” oraz „Detektywa”. Czy udało się to w pełni osiągnąć? Mam nadzieję, że tak. Jeżeli chodzi o bezpośrednie nawiązania, to w „Aorcie” znalazło się miejsce dla Draculi, a nawet dla pewnej kobiety, która gadała ze świecznikiem, czyli tzw. Pięknej z Disneya.

K.K.: Twoja książka traktuje o poważnych sprawach, jednak jednocześnie jest niezłą komedią. Jak śmiać się z dramatu?

B.Sz.: To śmiech przez łzy. Brzmi to jak oklepany slogan, ale jest w nim ziarno prawdy. Chciałem, by wszystkie te negatywne emocje, które pojawiają się w kryminałach, zostały w jakiś sposób zrównoważone. Stąd też humor. Gorzki i czarny. Choć nie zawsze tak było. Napisałem nawet jedną scenę, która ocierała się o slapstick, ale była tak strasznie oderwana od całości, że wyleciała dość szybko z finalnej wersji powieści. Humor to jedna z ważniejszych rzeczy, która powinna się znaleźć w kryminale. Bez niego dostajemy książkę pełną przemocy, problemów oraz bohaterów, których trudno polubić. Takie jest przynajmniej moje zdanie, ale mogę się mylić. Zdarzało mi się to już w przeszłości, ale w "Aorcie" udało mi się znaleźć odpowiednie wyważenie między brudem, a radością.

K.K.: Mieszkasz w Pruszkowie. Pruszków kojarzy się jednoznacznie. A w „Aorcie” wykorzystujesz te skojarzenia. To jak to jest z tą dzisiejszą mafią w Twoim mieście?

B.Sz.: Szczerze? Mam nadzieję, że nie istnieje. Co innego czytać o tym w książce, a co innego zastanawiać się, czy jak wyjdę kupić bułki, to ktoś nie odstrzeli mi głowy, bo akurat stałem obok przestępcy. Mafia była powiewem świeżości. Brzmi to strasznie, ale tak było. Szybkie samochody, kobiety, przemoc i pieniądze. Fura pieniędzy. Imponowało to chłopakom pochowanym po osiedlowych klatkach i szukającym czegoś, co sprawi, że ich egzystencja nabierze kolorów. Sądzę, że dziś tego też szukają, ale w latach dziewięćdziesiątych mieli to na wyciągnięcie ręki. Nie było tak, że nie dało się spotkać „tego” i „tamtego”. To imponowało dzieciakom. Część z nich z tego wydoroślała, a część nie. Wydaje mi się, że ta fascynacja wzięła się w dużej mierze z telewizji satelitarnej i VHS’ów. To była przecież „zagranica” – lepsza, ciekawsza i co najważniejsze, kolorowa. Mafia brzmiała właśnie tak. Stanowiła taką namiastkę zagranicy, która wdarła się do szarej rzeczywistości. Trudno mi ocenić, czemu akurat mafia pruszkowska stała się tą najpopularniejszą, bo nie była jedyną przestępczą grupą zorganizowaną na terenie kraju.

"Aorta", Bartosz Szczygielski/fot.Kasia Moskal.

K.K.: Jesteś informatykiem. W „Aorcie” występuje postać przedstawiciela tej profesji, Roberta. Której z postaci dałeś więcej z siebie: Robertowi, czy jednak protagoniście, Gabrielowi Bysiowi?

B.Sz.: Wykształcenie mam informatyczne, to prawda, ale nie powiem, żebym „siedział w zawodzie”. Robert, a raczej jego fizjonomia, była lekkim żartem z mojej strony. Chciałem uwypuklić to, że postrzegamy ludzi przez pryzmat ich pracy i zainteresowań. Dla ilu osób informatyk=grubas z przetłuszczonymi włosami? Pewnie dla wielu, którzy nie znają kogoś takiego osobiście. To też był ukłon w stronę popkultury, gdzie przecież obraz geeka jest jasny i klarowny. Gabriel jako główny bohater "Aorty" wpisał się w ten schemat i tak samo widział Roberta, choć to jego najlepszy, a być może jedyny przyjaciel, oprócz żony. Starałem się nie obdarzać moich bohaterów cechami osobowości, które sam posiadam, ale oczywiście coś musiało się przedostać. Powiedzmy, że każda postać z książki ma coś z autora, ale Gabriel i Kaśka zdecydowanie mają tego najwięcej.

K.K.: No właśnie. W „Aorcie” świetnie opisujesz relacje damsko-męskie, także z żeńskiego punktu widzenia. Podpowiadały Ci kobiety, czy po prostu jesteś znawcą ich dusz?

B.Sz.: Cóż, wychodzi na to, że całkiem dobrze potrafię udawać. Nie, nie korzystałem z pomocy i wszystkie kobiece postaci z książki powstały w mojej głowie. Tym bardziej cieszy mnie to, że zostały tak dobrze odebrane. Spotkałem się nawet z opinią, że Kaśka jest ciekawszą personą niż Gabriel. Czasami pisało mi się ją lepiej, to prawda. Uwielbiam i nienawidzę kobiecej natury. Tej nieprzewidywalnej burzy i chaosu uczuć, którego nie sposób okiełznać i nie pokochać zarazem. Chciałem oddać to wszystko najlepiej jak potrafiłem. Widać, nawet mi się to udało.

K.K.: Trudne jest życie debiutanta na polskim rynku wydawniczym? Jak u Ciebie wyglądał cały ten proces od pomysłu na książkę po jej wydanie?

B.Sz.: Pomysł zrodził się dość dawno. W chwili, gdy postanowiłem napisać króciutkie opowiadanie na Festiwal Conrada, gdzie za wygraną w konkursie można było wziąć udział w warsztatach z Markiem Krajewskim. Przypomnę nieśmiało, że razem z Tobą na nich byliśmy. I z tych kilkuset słów zrodził się wstęp, który dziś jest na początku "Aorty". Wiedziałem, do czego będzie prowadził i konsekwentnie ta myśl była rozwijana, aż przerodziła się w książkę. Po zakończeniu batalii nad klawiaturą przyszedł moment znany każdemu debiutantowi – wybór wydawnictwa. Chciałem w pierwszej chwili wysyłać wszędzie, ale zostało mi doradzone przez Mariusza Czubaja, żebym wysyłał do W.A.B., jeżeli chcę pracować z najlepszym redaktorem od kryminałów w Polsce. Cóż mogę powiedzieć, oczywiście, że chciałem. Postać Pana Filipa Modrzejewskiego nie była mi zresztą obca, bo to człowiek, który uczynił Mroczną Serię tym, czym jest dzisiaj, czyli legendą. Zebrałem się więc w sobie, wysłałem plik i cóż, spodobało się. Potem redakcja, korekta i kilkukrotne czytanie powieści, zanim mogłem zobaczyć ją na półkach. Bycie debiutantem to niewdzięczna rola i to nie tylko na rynku wydawniczym. Każdemu trzeba udowodnić, że coś się potrafi, a wydane na tego człowieka pieniądze nie będą stracone. Zdaję sobie sprawę, że do pełnego zaufania potrzebuję jeszcze kilku książek, ale opinie, które do mnie docierają, utwierdzają mnie w przekonaniu, że w pełni na nie zasłużę.

Bartosz Szczygielski podpisuje "Aortę"/fot.Kasia Moskal.

K.K.: Podczas pisania towarzyszyła Ci muzyka, czy preferowałeś ciszę?

B.Sz.: To zależało od nastroju. Czasem potrzebowałem absolutnej ciszy, żeby w ogóle móc się skupić, a czasami odpalałem coś, co innym mogłoby oderwać uszy. Pisząc scenę dynamiczną, potrzebowałem odpowiedniego podkładu. Kto jest odważny, może wypróbować utwór Meshuggah „Bleed”. To przykład jak brutalny metal potrafi być jednocześnie „matematyczny”. Zapętałem sobie całą płytę i pisałem. Nie ma się co oszukiwać, pisanie to cholernie samotna robota i muzyka potrafi tę samotność trochę osłodzić.

K.K.: Oprócz tego, że piszesz, mnóstwo czytasz i recenzujesz. Czy teraz, gdy zostałeś pisarzem, nie będzie Ci trudniej oceniać twórczości innych?

B.Sz.: Cóż, ostatnio na recenzowanie jakoś mniej czasu mam. Ale fakt, że inaczej się patrzy na twórczość innych, gdy samemu wydało się i napisało powieść. Teraz jestem po prostu bardziej krytyczny, bo w wielu z utworów, które czytałem, widzę masę błędów. Brakuje im solidnej redakcji czy czasu, bo przecież książki wypuszczane są teraz w zawrotnym tempie. Cierpią na tym najbardziej czytelnicy, którzy otrzymują tak naprawdę półprodukt. Teraz lepiej to widzę, bo choć nie w pełni, to jednak jestem po tej drugiej stronie barykady. Mimo wszystko doceniam każdą pozycję, którą przeczytam. Napisanie czegokolwiek, co daje się czytać, to ogromny wysiłek, któremu należy się szacunek.

K.K.: Twoją pierwszą miłością literacką był kryminał czy fantastyka?

B.Sz.: Pierwszą miłością bezapelacyjnie był „Kubuś Puchatek” Milne’a. To był mój pierwszy kontakt z literaturą, który pamiętam. Później faktycznie pojawiła się miłość do fantastyki, która dalej gdzieś we mnie drzemie (przeczytajcie „Trojkę” Stepana Chapmana), ale powoli dogasa. Bliższe okazały mi się klimaty bardziej przyziemne i rzeczywiste. Lubię ten brud, który wycieka z kryminałów i powieści noir. Zresztą każdy kto przeczytał "Aortę", doskonale go tam zobaczy.

Bartosz Szczygielski/fot.Kasia Moskal.

K.K.: „Aorta” papierosowym dymem stoi. Palisz podczas pisania?

B.Sz.: Na początku pisałem i paliłem, to prawda. Potem musiałem odmalować kuchnię, bo wyglądała, jakby przetoczył się przez nią huragan i obsypał ściany żółtym piaskiem. Ale było w tym coś magicznego, gdy siedziałem przy stole z kubkiem kawy i papierosem. Potem zacząłem robić sobie po prostu przerwy i wychodziłem na zewnątrz.

K.K.: Masz jakieś pisarskie rytuały?

B.Sz.: Nie mam chyba żadnych. Oglądałem za młodu „Misery” i tam Paul Sheldon (rewelacyjny James Caan) miał swój rytuał na zakończenie powieści. Nie skończyło się to najlepiej i widać została mi trauma do końca życia. To całkiem u mnie normalne. Oglądałem też Pana Tik-Taka i był tam odcinek, gdzie mówiono, że nie powinno się ustawiać kapci przy łóżku w którąś tam stronę, bo to ściąga koszmary. I teraz, pewnie jakieś dwadzieścia lat później, dalej rozrzucam je jak tylko mogę przed snem, bo za cholerę nie pamiętam, co wtedy mówił Pan Tik-Tak.

Wywiad przeprowadziła Marta Matyszczak

Zdjęcia autorstwa Kasi Moskal

Bartosz Szczygielski - recenzent i autor opowiadań. Dwukrotny laureat w konkursie na opowiadanie organizowanym w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu. Debiutował w 2010 roku opowiadaniem w kwartalniku „QFant”. Swoje teksty publikował m.in. w magazynie „Tekstualia” oraz „Papermint”. Wielbiciel dobrego filmu, książki i tatuażu. Nigdy nie nauczył się pływać, ale nieźle radzi sobie z malowaniem. "Aorta" to jego debiut powieściowy.