„Bardzo interesują mnie zmiany społeczne i sposób, w jaki społeczeństwa wchodzą w kolejne fazy rozwoju – a zbrodnie często to odzwierciedlają. Zatem punktem wyjścia, który sprawia, że zaczynam się nad czymś zastanawiać, a co ostatecznie przeradza się w pomysł na książkę, jest prawie zawsze jakieś doniesienie medialne”.
Kawiarenka Kryminalna: Pani najnowsza powieść pod tytułem „Wyspa zaginionych dziewcząt” osadzona jest na fikcyjnej wyspie La Kastellana – miejscu na pierwszy rzut oka sielskim z pięknymi krajobrazami i życzliwą ludnością. Jednak gdy przyjrzeć się bliżej, na jaw wychodzi mroczne oblicze tego skrawka ziemi. Dlaczego, pani zdaniem, motyw wyspy jest tak chętnie wykorzystywany przez autorów, zwłaszcza powieści kryminalnych, i dlaczego czytelnicy tak chętnie (na czele ze mną!) sięgają po powieści tam osadzone?
Alex Marwood: To naprawdę interesujące pytanie! Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej. Z mojego punktu widzenia – a może w ogóle z pisarskiego punktu widzenia – wyspy mogą być wspaniałym miejscem akcji powieści, ponieważ stanowią zamknięte społeczności. Można je traktować jako swego rodzaju mikrokosmosy odzwierciedlające cały świat. Wymyśliłam La Kastellanę, żeby czytelnik mógł wczuć się w sytuację uwięzionych na wyspie bohaterów, którzy mają ograniczone pole działania. Jako czytelniczkę także pociągają mnie wyspy, choć tak naprawdę nie wiem dlaczego. Z pewnością w thrillerach sprawdza się to poczucie uwięzienia i potencjalnego zagrożenia – oraz fakt, że małe społeczności bywają bardzo nieufne wobec obcych.
Odpowiadam na pani pytania w trakcie pobytu w domu mojej najlepszej przyjaciółki położonym w Kornwalii – to jeden z bardziej odizolowanych regionów Wielkiej Brytanii. I chociaż większość miejscowych jest zatrudniona w ten czy inny sposób w branży turystycznej, nieufność wobec przyjezdnych jest tu naprawdę spora. Znam ludzi, którzy mieszkają tu już od dwudziestu lat i doskonale zdają sobie sprawę z tego, że wciąż za ich plecami mówi się o nich per „emmets” (to lokalne słowo określające turystów).
KK: No właśnie, a w książce na La Kastellanę przypływają jachtami najwięksi bogacze na czele z Tatianą i jej ojcem. Stają się – można powiedzieć – źródłem najpotężniejszego zła na wyspie. Motyw wielkich luksusów i korzystających z nich zamożnych ludzi jest ostatnio dość popularny w literaturze czy serialach gatunkowych – wymieńmy choćby „Biały lotos”. Dlaczego, pani zdaniem, tak chętnie zanurzamy się w ten może i opływający w dostatki, ale dla przeciętnego człowieka niedostępny i często brudny świat wyższych sfer?
A.M.: Z wielu powodów – częściowo dlatego, że mało jest naprawdę ogromnych fortun, które zostały zgromadzone całkowicie uczciwie – lub przynajmniej bez wyzysku innych. Nawet jeśli mamy z nimi niewielki kontakt, jesteśmy świadomi tego, że bogacze różnią się od nas. I te dysproporcje wykraczają daleko poza proste stwierdzenie: „oni mają więcej pieniędzy”. Jest to zupełnie odmienny od naszego świat. Każdy pewnie kiedyś marzył, by stać się jego częścią. Jednak gdyby się przyjrzeć temu bliżej, można zobaczyć, że bycie zamożnym nie jest wcale tak proste, jak mogłoby się wydawać. Na przykład posiadanie służby – w momencie, gdy ją zatrudnisz, poziom twojej prywatności gwałtownie spada.
KK: W swojej książce w pewien sposób oddaje pani także ducha społeczeństwa brytyjskiego. Robin – jedna z bohaterek pani powieści – wdaje się w dyskusję z pewnym Anglikiem, choć wcale tego nie chce, ale – co sama przyznaje – jak na Angielkę przystało, nie potrafi być nieuprzejma. Jaki jeszcze jest – wnioskując z pani obserwacji – współczesny stereotypowy Brytyjczyk?
A.M.: O rany! Obraz Brytyjczyków – zwłaszcza wyobrażenie Amerykanów o nas – jest bardzo zabawny. A ogólnie uważam, że Anglicy są całkiem przyzwoici. Nie lubimy konfrontacji, więc jeśli tylko możemy, staramy się unikać wtrącania się w sprawy innych. Rzeczą, która najbardziej może zdenerwować Anglika, jest mówienie mu, co ma robić czy jak się powinien zachowywać. Jednak w takiej sytuacji bardziej prawdopodobne jest, że po prostu zadrzemy nos i sobie pójdziemy albo odmówimy rozmowy z takimi ludźmi, niż że staniemy się agresywni.
Jesteśmy też strasznymi pijakami – nasza reputacja mówi sama za siebie. Jednak odbywa się to zgodnie z pewnym harmonogramem. Ogólnie rzecz biorąc, Brytyjczycy są godni szacunku – od niedzieli do czwartku. A potem – w piątkowe i sobotnie wieczory – centra naszych miast zamieniają się w istne ryciny Hogartha (William Hogarth był angielskim malarzem, twórcą satyrycznych rycin, grafik o moralizatorskim przesłaniu – przyp. red.). Zatem osoby już po trzydziestce zazwyczaj w te wieczory w ogóle nie wychodzą na miasto. Nawet jeśli przejeżdżasz samochodem przez malowniczą wioskę wyglądającą jak z pocztówki, lepiej żebyś miała niezawodny samochód, bo nigdy nie wiesz, kiedy będziesz musiała się nagle zatrzymać i przeciągnąć z drogi na pobocze nieprzytomnego nastolatka, który akurat tam zapadł w pijacką drzemkę...
Ale przez resztę tygodnia jesteśmy naprawdę sympatycznymi ludźmi, łatwo wpadamy w zakłopotanie i cenimy sobie prywatność. Jest taki stary żart: najlepszym sposobem na zajęcie miejsca siedzącego w pociągu jest przywitanie uśmiechem każdego, kto się do ciebie zbliża i sprawianie wrażenia, że chciałabyś z nim porozmawiać…
KK: Dobrze wiedzieć! Tymczasem fabuła pani książek często odnosi się do prawdziwych, sensacyjnych wydarzeń. Tym razem wspomina pani o skandalu związanym z wykorzystywaniem seksualnym dzieci w miejscowości Rotherham. Rzeczywistość jest najlepszą inspiracją do kryminalnej fikcji?
A.M.: Bardzo interesują mnie zmiany społeczne i sposób, w jaki społeczeństwa wchodzą w kolejne fazy rozwoju – a zbrodnie często to odzwierciedlają. Zatem punktem wyjścia, który sprawia, że zaczynam się nad czymś zastanawiać, a co ostatecznie przeradza się w pomysł na książkę, jest prawie zawsze jakieś doniesienie medialne. Handel ludźmi – w różnych formach – stał się ostatnio wielkim problemem. Przyglądałam się skandalowi związanemu z działalnością Jeffreya Epsteina i podobnym wyzyskom mającym miejsce w środowisku superbogaczy. Doszłam do wniosku, że istnieje więcej punktów stycznych niż różnic między nimi, a osobami, które w ciągu ostatnich kilku dekad wykorzystywały młode dziewczęta w miastach zamieszkałych przez klasę robotniczą w całej Wielkiej Brytanii. Można tu dostrzec tę samą pogardę dla wartości życia jednostek, dla dziewcząt i kobiet, to samo przekonanie, że osobista satysfakcja przestępców jest ważniejsza od praw innych ludzi…
KK: To przerażające! Opisuje też pani trudne relacje Robin i Gemmy – dość nieuważnej, nieradzącej sobie samotnej matki i jej nastoletniej, buntującej się córki. Rodzina i relacje między jej członkami to zawsze dobre źródło literackich inspiracji?
A.M.: W moim przekonaniu powiązania rodzinne stanowią podstawę wszystkich interesujących książek. Fabuły moich powieści są zawsze napędzane wyborami, których dokonywaliby bohaterowie, więc muszę ich wszystkich bardzo dobrze poznać, zanim zacznę stawiać ich w sytuacjach, które będą wymagały od nich dokonania właśnie tych wyborów. Oczywiście długo się zastanawiałam nad tym, które młode dziewczyny najczęściej padają ofiarą przestępców seksualnych. Wydaje mi się, że samotność i poczucie, że nikogo nie obchodzisz, czynią ludzi bardziej podatnymi na tego rodzaju przemoc.
Współczuję Robin, ponieważ błędy, które popełnia w stosunku do Gemmy, nigdy nie wynikają z jej złych intencji. Pewnie każdy z nas kiedyś radził sobie gorzej, niż zamierzał w relacjach z najbliższymi. Właśnie w takich niedociągnięciach można znaleźć naprawdę interesujące fabularnie sytuacje.
KK: „Wyspa zaginionych dziewcząt” to też powieść o straconym zaufaniu, które wydaje się praprzyczyną tragedii, która spotyka Gemmę. Wszystko zaczęło się od wygranej zdrapki kupionej przez Gemmę nielegalnie i zarekwirowanej przez rodziców nagrody. Pozornie błahe zdarzenia mogą napędzać prawdziwe życiowe katastrofy?
A.M.: Oczywiście! Mój ojciec bardzo interesował się działaniem prawa niezamierzonych konsekwencji – a ja mam to po nim! Często zastanawiam się nad różnicą między tym, jak się nam wydaje, że zostaniemy zapamiętani, a realiami. Jedno z wielkich objawień – chwil z mojego życia, które zapamiętałam – to moment, gdy będąc nastolatką, natknęłam się na historię Williama Huskissona. Ten wybitny dżentelmen – wieloletni poseł – piastował mnóstwo wysokich urzędów państwowych i z pewnością wierzył, że dzięki swojej działalności społeczno-politycznej zapisał się w historii. A zapamiętano go jako pierwszą osobę na świecie zabitą przez pociąg... Huskisson został potrącony przez Rakietę Stephensona (parowóz zbudowany przez George'a i Roberta Stephensonów w 1829r. – przyp. red.) podczas inauguracji linii kolejowej z Manchesteru do Liverpoolu. Życie jest cudownie nieprzewidywalne i to jest jedna z jego największych zalet.
KK: Wróćmy jeszcze do La Kastellany – jej rodowite mieszkanki zdają się być hipokrytkami. Z jednej strony burzą się na to, co wyczyniają na wyspie bogaci przyjezdni – na organizowane imprezy, nieobyczajne zachowanie. Z drugiej zaś same im dorównują, będąc dla siebie nawzajem niezwykle okrutne, stygmatyzujące. Jak pani ocenia te dwie grupy społeczne: mieszkanki wyspy i zdemoralizowanych przyjezdnych? Nie ma tu złych i dobrych?
A.M.: Jednym z najważniejszych tematów, które chciałam poruszyć w tej książce, jest właśnie stopień, w jakim ludzie są gotowi iść na zgniły kompromis, działać niezgodnie z prawem i jeszcze przekonywać samych siebie, że postępują słusznie. Strach jest oczywiście jedną z przyczyn takiego zachowania, ale też obrona własnego interesu. Zwykła odwaga potrzebna do bycia osobą, która powie głośno o nieprawidłowościach i niegodziwościach, często przekracza możliwości większości ludzi. O wiele łatwiej jest być oportunistą – a mnóstwo największego zła wydarza się na świecie właśnie dlatego, że ludzie tak postępują. Zwłaszcza że ci, którzy forsują nieprawidłowe rozwiązania, nieraz przedstawiają się jako ofiary tych, którzy występują przeciwko złu. Naprawdę chciałabym, żeby ludzie uważniej zastanawiali się nad tym, jakie frazesy powtarzają, tylko po to, by dopasować się do większości.
KK: Mieszkańcy La Kastellany wierzą w różne ludowe legendy, m.in. te dotyczące złowrogich syren. W jaki sposób, pani zdaniem, znaleźć balans we wplątywaniu takich – niezwykle ciekawych – ludowych wierzeń w fabułę powieści kryminalnej, by ta wciąż pozostała gatunkowo kryminałem właśnie, a nie powieścią fantastyczną?
A.M.: Fascynują mnie rzeczy, w które ludzie są gotowi uwierzyć. Legendy i wierzenia ludowe mogą być potężnymi narzędziami sprawowania kontroli nad ludźmi, którzy przecież często myślą metaforami. I właśnie o to mi chodziło z syrenami. W tej historii stanowiły swego rodzaju przykrywkę, która trzymała ludzi w ryzach.
KK: Mercedes może się pochwalić niezwykłą umiejętnością – potrafi wstrzymywać pod wodą oddech przez dziewięć minut. Musiałam aż sprawdzić ten fakt w Internecie, i rzeczywiście istnieją ludzie, którzy osiągają nawet większe rekordy w tym względzie! A pani bliżej do szczura lądowego czy człowieka morza?
A.M.: Kocham wodę! Najszczęśliwsza jestem, gdy nurkuję. Napisałam tę książkę w trakcie lockdownu i strasznie wtedy tęskniłam za morzem. A jedyną drogą, jaką mogłam dostać się do Morza Śródziemnego, była moja wyobraźnia. Więc to był świetny impuls do opisywania właśnie takiego miejsca akcji. Chciałam też, żeby Mercedes, która jest faktycznie więźniarką okoliczności, miała jedno miejsce – jedną taką rzecz – która jest całkowicie jej własna, gdzie bez przeszkód może być sobą. W tym kontekście w tej bohaterce jest dużo mnie samej!
KK: W pani książce trafiłam na stwierdzenie jednej z postaci upominającej drugą i mówiącej: „Nie jesteś w Magaluf”! Traf chciał, że „Wyspę zaginionych dziewcząt” czytałam, siedząc na leżaku jakieś kilkaset metrów od rogatek Magaluf, czyli imprezowej mekki Brytyjczyków i Irlandczyków na Majorce. Poszłam zresztą w sobotni wieczór sprawdzić, w czym rzecz i... szybko uciekłam. Jaki jest pani ulubiony sposób na wypoczynek?
A.M.: Nigdy nie lubiłam chodzić do nocnych klubów – przecież tam nie można usłyszeć, co kto do ciebie mówi! A w ludziach interesują mnie właśnie ich myśli. Uwielbiam odwiedzać starożytne miejsca, w których historia jest zapisana w krajobrazie. Kocham morze i mogłabym też przesiedzieć całą noc przy zastawionym stole z ludźmi, których kocham. Kiedy byłam młodsza, lubiłam podróżować do najbardziej odległych miejsc, na jakie tylko było mnie stać – i naprawdę spodobały mi się Daleki Wschód, południowo-wschodnia Azja czy południowy Pacyfik. Ale z wiekiem moja sympatia do Europy wzrosła zasadniczo i teraz uwielbiam odwiedzać z przyjaciółmi nasze starożytne miasta. Jestem jednak szczególnie przywiązana do Malty i co roku staram się tam być.
KK: Sądząc po zdjęciach, jakie zamieszcza pani na Instagramie, można się pokusić o wniosek, że – tak jak Raymond Chandler czy Charles Bukowski – lubi pani koty. Co jest takiego w tych zwierzakach, że bywają najlepszymi przyjaciółmi pisarzy?
A.M.: To, co tak bardzo kocham i podziwiam w kotach, to ich silne poczucie własnej wartości. Podoba mi się, że chociaż decydują się kogoś pokochać, ich poczucie własnej wartości jest całkowicie od tego niezależne: są niezwykle przywiązane i kochające, ale tak naprawdę nie obchodzi je – i to jest inna sprawa – co myślą o nich ludzie. Wszystkie te cechy są również potrzebne pisarzom. Budowałam swoją pisarską karierę z serią kotów birmańskich u boku – to najbardziej inteligentna, czuła i uparta ze wszystkich ras – i myślę, że trudno byłoby mi się cieszyć pracą bez nich. Baloo, moja obecna muza, ma znikomy szacunek dla mojej pracy. Wali mnie łapą w twarz, jeśli chce zwrócić na siebie uwagę – ale to w sumie bardzo dobrze mi robi.
KK: Zdradzi nam pani swoje najbliższe plany pisarskie?
A.M.: Zaczynam pisać nową książkę o tym, co dzieje się z terrorystami, kiedy się zestarzeją. Co, jak sądzę, będzie zabawniejsze niż mogłoby się wydawać!
Rozmawiała Marta Matyszczak.
Zdjęcia: Wydawnictwo Albatros.