Spod pióra Joanny Chmielewskiej wyszło kilkadziesiąt kryminałów. W zasadzie na kanwie każdego z nich można by sobie urządzić wycieczkę tropem stworzonych przez królową kryminału bohaterów. Każdy fan pani Joanny ma w tym zalewie tytułów swoją ulubioną książkę. Ja uwielbiam Lesia, więc to jego śladami wyruszyłam w podróż po Warszawie.
Pierwsze wydanie Lesia pojawiło się w 1973 roku, czyli ponad 40 lat temu! Od tego momentu powieść była wielokrotnie wznawiana, a sama Warszawa zmieniła się diametralnie od opisywanych przez Chmielewską czasów. Niektóre obiekty jednak, jak stały, tak stoją. Przykładowo odwiedzając Służewiec, można śmiało poczuć się tak, jakby człowiek przeniósł się w epokę Lesia.
Mordercze lody Calypso
Jeśli czytaliście Lesia, to zapewne wiecie, że Lesio Kubajek postanowił sobie, że zamorduje personalną. (Lesio, s. 7) Motyw miał w swoim mniemaniu uzasadniony. Pani Matylda wszakże zatruwała mu życie, podtykając mu co rano pod nos książkę spóźnień i każąc Lesiowi wpisywać powody tychże. Lesio więcej zmyślać nie był już w stanie, zatem uznał, że otruje personalną przy użyciu bakterii gronkowca wyhodowanych w roztopionych lodach Calypso.
Natychmiast po zakończeniu dnia pracy przemyślany do ostatniego szczegółu morderczy plan pchnął Lesia pod Cedet i ustawił w ogonku po lody Calypso. (Lesio, s. 17)
Niegdysiejszy Centralny Dom Towarowy, w którym Lesio nabywał morderczą substancję, znajduje się na ulicy Kruczej 48. W czasach swojej świetności był niezwykle nowoczesny i jako drugi budynek w Warszawie posiadał ruchome schody. W latach 80-tych przemianowano Cedet na Dom Handlowy Smyk, który obecnie jest remontowany.
Buty z Brackiej
Tak naprawdę Cedet leżał pomiędzy trzema ulicami: Kruczą, Alejami Jerozolimskimi i Bracką. Ta ostatnia od razu skojarzyła mi się z butami. A było tak – podkochujący się w pięknej Barbarze Lesio przyuważył ją romansującą z mężczyzną odzianym w model obuwia, który następnie Lesio wytropił u pięciorga swoich kolegów z pracy. Lesio miał więc problem – nie wiedział, który z nich jest jego konkurentem, a co za tym idzie, którego delikwenta ma...zabić. Panowie kupowali jednakowe buty właśnie na ulicy Brackiej.
- Buty – powiedział Lesio niewyraźnie.
- Co? - spytał kierownik pracowni.
- Buty – powtórzył Lesio. - Skąd pan ma takie buty? (…)
- Jakie buty? - spytał mimo woli kierownik pracowni.
- A o, takie – odparł Lesio i wskazał nożem jego nogi. (…)
- Gdzie pan je kupił? - spytał tymczasem naczelny inżynier z zainteresowaniem.
- Na Brackiej. Za czterysta pięćdziesiąt złotych. A pan?
- Co pan powie, ja też! Świetne buty, prawda?
- Właśnie! To, zdaje się, jugosłowiańskie, importowane... (Lesio, s. 54-55)
Wreszcie Lesio odkrył, który to z posiadaczy identycznych butów dokazuje z piękną Barbarą i zamordował go przy pomocy młota budowlanego podprowadzonego robotnikom drogowym. A potem Lesio...obudził się. Zabójcza działalność, jak z ulgą stwierdził sam morderca, okazała się tylko złym snem. Dla pewności Lesio wyszarpał młot z szafki, w której go ukrył, po czym pojechał na most Poniatowskiego, skąd wyrzucił narzędzie zbrodni do Wisły. Ja przejeżdżałam pod mostem, mając skrytą nadzieję, że żaden Lesio nie zrzuci na mnie z góry kawałka żelastwa. Powstały na początku XX wieku most swoje przeszedł – zniszczyli go już i Rosjanie, i Niemcy, no a potem grasował po nim sam Lesio... Dzisiaj jest wyremontowany, odnowiono także jego wieżyczki.
Zdążył nawet pojechać taksówką na most Poniatowskiego i wrzucić mordercze narzędzie do Wisły, budząc tym duże zdumienie kierowcy. (Lesio, s. 91-92)
Biuro na Kredytowej
Pozostając w Śródmieściu, trzeba wstąpić tropem Lesia na ulicę Kredytową. To tutaj mieściło się biuro architektoniczne, w którym Lesio pracował. Lesio w czasie pracy chętnie wyskakiwał na piwko lub dwa do baru w restauracji „Amica”, mieszczącej się po drugiej stronie ulicy pod numerem 6.
...udał się dalej, tam, gdzie go same nogi niosły. Nogi nie miały zbyt wielkich wymagać co do dystansu, zeszły na ulicę, przebyły kilkanaście metrów, skręciły w bramę, zeszły jeszcze niżej i zatrzymały się przy barze restauracji „Amica”. Tu poniechały swojej działalności, oddając inicjatywę górnym częściom Lesia. (Lesio, s. 44)
Lesio stołował się nie tylko w Amice. Całkiem niedaleko od biura miał też Hotel Europejski przy Krakowskim Przedmieściu 13, który dysponował odpowiednim barem i satysfakcjonującymi Lesia trunkami. Jeszcze niedawno alkoholowe tradycje Lesia kontynuowali warszawiacy w słynnych „Przekąskach zakąskach”, które jednak zamknięto, gdy rozpoczął się trwający do dziś remont budynku. A sam Hotel Europejski poszczycić mógł się takimi znanymi osobistościami, które nocowały pod jego dachem, jak Marlena Dietrich, Indira Gandhi czy Robert Kennedy.
Późnym popołudniem, tak około godziny siedemnastej, Lesio opuścił stołek w barku w „Europejskim”. Dusza jego pogrążyła się definitywnie w odmętach bolesnej rezygnacji. (Lesio, s. 32)
Wracając jeszcze do Kredytowej - to tutaj w jednej z bram ukrył się odziany jedynie w fartuch, marynarkę i wilgotne buty Lesio. Wcześniej resztę odzieży zmoczył sobie, uruchamiając gaśnicę. Teraz koniecznie chciał się dostać do domu, gdyż sądził, że jego żona Kasieńka zdradza go. Trudno stwierdzić, w której konkretnie bramie schował się Lesio. Było ich w każdym razie kilka do wyboru.
Zamierzał łapać samochody przejeżdżające Kredytową tylko w jednym kierunku. (…) Ukrył się więc w przeciwległej bramie i czyniąc z niej nagłe wypady, usiłował zatrzymać wszystko, cokolwiek przejeżdżało. (…)
- Wariat! - rozległ się za Lesiem przeraźliwy, histeryczny okrzyk. - Ratunku!!! Milicja!!!... (Lesio, s. 215-216)
Doprowadzony do ostateczności Lesio, dobiegł wreszcie do pobliskiego placu Małachowskiego, skąd odjechał taksówką w stronę domu.
Wspaniałym sprintem Lesio gnał do postoju przy placu Małachowskiego, poniechawszy wprawdzie warczenia, ale wciąż z wyszczerzonymi zębami, modląc się przy tym, żeby tam była chociaż jedna taksówka. (Lesio, s. 216)
Ja dotarłam w to samo miejsce w nieco wolniejszym tempie i starając się zachować trochę mniej odstręczający przechodniów wyraz twarzy.
Szczęśliwy numerek
Po drugiej stronie ulicy zaczyna się Ogród Saski. W jego zaciszu zasiadł Lesio, by sprawdzić numery na kuponie totolotka, który nieopatrznie powierzyli mu koledzy. Lesio kupon wziął, ale go nie wysłał. Numerki okazały się w dużym stopniu trafione, a Lesia trafił szlag, bo nie miał z czego oddać przyjaciołom wygranej. Na przecudnej urody zdjęciu, jakie udało mi się wykonać, po lewej widać chaszcze (to właśnie Ogród Saski), po prawej zaś Grób Nieznanego Żołnierza majaczy w oddali.
Odczytane w „Trybunie ludu” numery nic mu nie powiedziały, nie pamiętał bowiem, jakie numery skreślone zostały na kuponach. (…)...doszedł do wniosku, iż nie są to właściwe warunki do badania, jak potoczą się losy dalszego jego życia. (…) Najlepszym ustronnym miejscem okazał się Ogród Saski. Usiadłszy na oddalonej od centrum ławce, Lesio zabrał się do roboty. (Lesio, s. 193-194)
Gdy Lesio zorientował się już w rozmiarze swojego nieszczęścia, postanowił odwlec spotkanie z przeznaczeniem (czyli kolegami w pracy) i udał się na pocztę, by odebrać awizo, które zaplątało mu się w kieszeni. Poczta Lesia znajdowała się na Mokotowie, więc i ja za nim podążyłam w tym kierunku. Urząd pocztowy wciąż stoi i znajduje się na ulicy Puławskiej pod numerem 166. Ulica Puławska ciągnie się od Mokotowa aż do Piaseczna. Podobno w granicach administracyjnych Warszawy ma aż 12,5 km i kolejne 2 km w Piasecznie. Poza tym wedle badań GUS jest najwolniejszą ulicą w stolicy. Ja na szczęście poruszałam się po niej tramwajem z nosem przyklejonym do szyby, by nie minąć pożądanego numeru 166.
Rodzima poczta Lesia znajdowała się na Mokotowie. Dojechał do niej okrężną drogą, przesiadając się kilkakrotnie i wybierając jak najwolniejsze środki komunikacji. Najchętniej jechałby drabiniastym wozem, zaprzężonym w leniwe woły. (Lesio, s. 195-196)
Lesia na poczcie spotkała miła niespodzianka, w którą nie mógł uwierzyć, powątpiewając w swoją umiejętność czytania.
Uznawszy, że od nadmiaru zmartwień doznaje zapewne halucynacji, Lesio zwrócił się do stojącego na końcu długiego ogona, przyzwoicie wyglądającego faceta.
- Bardzo pana przepraszam – powiedział łagodnie i smutno. - Czy mógłby mi pan przeczytać to, co tu jest napisane? Na głos? (…)
- Tu jest napisane, że na pańskie konto wpłynęły jakieś pieniądze. Za obrazy sprzedane w Desie. (Lesio, s. 195-197)
A Desa, czyli przedsiębiorstwo zajmujące się handlem dziełami sztuki, istnieje nieprzerwanie od 1950 roku. Desa to skrót od słów Działa Sztuki i Antyki, a jej siedziba znajduje się na Marszałkowskiej 34/50, gdzie podjechałam z Puławskiej tramwajem. Co ciekawe, pierwowzór postaci Lesia, dawny kolega Joanny Chmielewskiej z czasów, gdy razem pracowali w biurze architektonicznym, naprawdę nazywa się Lech Jakubiak i jest malarzem, a jego obrazy można kupić chociażby na internetowych aukcjach.
Gdy znalazłam się już na ulicy Puławskiej, uświadomiłam sobie, że właśnie tutaj w barze rybnym Lesio opijał smutki, po tym jak nie wysłał kuponu totolotka, który okazał się wygranym. Stąd też Lesio wyruszył przerżnąć resztę pozostałego mu majątku na wyścigi.
Na łupanie w głowie był oczywiście tylko jeden sposób i ten sposób Lesio zastosował bez chwili namysłu. Przez krótką chwilę wahał się, czy wybrać bar „Pod Arkadami”, czy bar rybny na Puławskiej, i szybko zdecydował się na ten ostatni, bo powietrze w tamtej stronie wydawało mu się jakby świeższe. (Lesio, s. 167-168)
Wyścigi
Nie określiłabym powietrza na Puławskiej świeższym, ale być może w latach 70-tych, kiedy rozgrywała się akcja Lesia, takim było i zaszumiało bohaterowi w głowie, pchając go do jaskini hazardu, czyli na Służewiec.
Jak spadać, to już z dobrego konia!... Konia!!!...Lesio nagle wrósł w ziemię. Do przystanku na placu Unii podjeżdżał autobus z napisem WYŚCIGI. (…)
- Konia!!!...- krzyknęło Lesiowi w duszy zuchwale i buntowniczo.
Pchnięty kategorycznym żądaniem nagle rozbestwionej duszy rzucił się do autobusu. (Lesio, s. 169)
Dzisiaj na wyścigi można dojechać np. tramwajem (nr 4), choć wtedy będzie się jeszcze miało kawałek do przejścia pieszo. Można też zrobić tak jak ja, czyli udać się metrem na stację Wilanowska, skąd z dworca autobusowego (tuż obok Polskiego Busa) odjeżdża specjalnie podstawiany w dni wyścigowe autobus nr 300, który podwozi chętnych do przepuszczania pieniędzy pod samo wejście na służewiecki tor.
Dusza, zniecierpliwiona i pełna gwałtownie rosnących wymagań, zmusiła go do wykupienia najdroższego biletu wstępu za trzydzieści złotych, przegnała obok pustego w tej chwili padoku i wpędziła do budynku trybuny. Program wyścigów pominęła milczeniem, z czego można wnioskować, że jej na nim nie zależało. (…) (Lesio, s. 169-170)
Służewiec odwiedziłam w niedzielę, a więc drugiego dnia weekendowych wyścigów. Nabyłam bilet wstępu oraz program (każde po 5zł) i weszłam na teren rozpusty. Zaraz po prawej stronie ujrzałam ów mniejszy padok, na którym prezentowały się konie, które miały wystartować w najbliższym biegu. Wydały mi się jakieś takie małe i chude, raczej niezdolne do szalonych wyczynów. To była moja pierwsza wizyta na wyścigach konnych, byłam więc – całkiem jak Lesio - zupełnie zielona w hazardowej tematyce. Wiedziałam tyle, ile wyczytałam z internetowego poradnika dla początkujących. Dlatego też stwierdziłam, że najrozsądniej będzie postawić zawrotną sumę 3zł (najniższą z możliwych) na konia, którego imię najbardziej przypadnie mi do gustu.
W pierwszej gonitwie padło na Green Tea. Nie pytajcie, jak poszło. Przyszedł trzeci...od końca. Finansową stratę poniosłam jednak niewielką, dlatego nie przejęłam się zbytnio. Nadstawiłam za to uszu, bo na trybunach rozgrywały się sceny przynajmniej tak samo interesujące jak końskie rywalizacje na torze. Największą grupę hazardzistów stanowili wręcz przysłowiowi warszawiacy – starsi mężczyźni, ubrani w wiatrówki i kaszkiety, spiskujący po kątach, zrzucający się na następne zakłady, żywo komentujący wyniki.
Przekroczywszy drzwi Lesio znalazł się w samym środku półprzytomnej, zemocjonowanej tłuszczy, usiłującej w możliwie krótkim czasie stracić możliwie dużo pieniędzy. W samym wejściu stało dwóch panów, z których jeden chwytał się za głowę i jęczał:
- Ta czwórka! Ta cholerna czwórka!... (Lesio, s. 170)
Druga grupa hazardzistów była bardziej elegancka, a stanowili ją członkowie rady adwokackiej, która zasponsorowała nagrodę w jednym wyścigu. W związku z tym prawnicy przybyli na Służewiec w odświętnych strojach, by polansować się na przyjęciu. Kapelusze z szerokim rondem, garnitury, szampan, przystaweczki, zbierający kieliszki kelnerzy i pyskujące paniusie. Zdecydowanie bardziej do gustu przypadli mi wcześniej wspomniani, popijający w barze wódeczkę gracze. No właśnie, co do graczy – była jeszcze grupa trzecia, do której i ja mogłam się zaliczyć, a nazwać by ich można - dyletanci. Stojąc w kolejce do kasy i podsłuchując, z ulgą stwierdziłam, że nie tylko ja stawiam tak ogromne sumy (3zł, nie więcej) i nie tylko ja nie znam wyścigowego slangu (po prostu mówię przy kasie – 3zł na to, że wygra numer pięć).
Wyodrębniwszy miejsca, gdzie ludzie wpłacali jakieś pieniądze i unikając zbytniej fatygi, podszedł do kasy, przy której stała najkrótsza kolejka. Nie zwrócił żadnej uwagi na zielony napis nad kasą: „100zł”. Beztrosko wyjął z kieszeni dwieście złotych i podał pani w okienku, powtarzając bez zastanowienia to, co usłyszał od poprzedzającego go gracza. (Lesio, s. 171)
Lesiowi chciało się pić, ja byłam głodna, dlatego podążyłam za zapachem starego oleju i wylądowałam w barze, który zdaje się, nie zmienił się ani o jotę odkąd ostatnio wizytował go Lesio. Napis nad barem mówił wyraźnie, że żadnych wymysłów w postaci drinków się tu nie podaje. Pani bufetowa faktycznie ustawiała rzędami kieliszki, lejąc do nich czystą. A panowie popijali i zagryzali bograczem czy śledzikiem. Ja zdecydowałam się na frytki i próbowałam sobie wyobrazić, jak to było, gdy jeszcze nie tak dawno temu na wyścigach regularnie pojawiała się sama pani Joanna.
...odwrócił się w kierunku, w którym serce ciągnęło go już od pierwszej chwili.
- Setkę i śledzika! - zażądał stanowczo. (...)
Zamówił następną setkę wraz z kanapką z kawiorem i spełniwszy ten podstawowy obowiązek całą uwagę poświęcił dwóm intrygującym go osobnikom. (Lesio, s. 172-173)
Mimo że byłam tu pierwszy raz, nieco prędzej niż Lesiowi udało mi się zorientować, że to na koniach właśnie i ich biegach zasadza się clou tej zabawy. Jednak jak wpaść na to, który z nich dobiegnie jako pierwszy, nie mam do tej pory pojęcia.
W napięciu i z wytężoną uwagą jął wpatrywać się w dal, to też start piątki arabów spod samej niemal trybuny nie dotarł do jego świadomości. Dopiero kiedy araby przebiegły połowę trasy i znalazły się po drugiej stronie pola, tam, gdzie spoczywał jego wzrok, pojął wreszcie, że coś leci. (…) Prawda, konie!... (Lesio, s. 175-176)
Po porażce w pierwszym biegu, zaszalałam i postawiłam kolejne 3zł w następnym, wciąż kierując się przy typowaniu nazwą konia. Tym razem moje zainteresowanie wzbudził osobnik imieniem Two To Tango. Bomba (biało-czerwona kula na wieżyczce) poszła w górę. Konie wystartowały.
Rozglądając się wokół nieco przytomniej, dostrzegł zasadnicze źródło zainteresowania współtowarzyszy walki: najpierw konie na padoku, a potem konie na torze. Dumny, przejęty, szczęśliwy, patrzył z góry na lśniące końskie zady i nawet powoli zaczął sobie kojarzyć numery, zawieszone pod siodłami, z numerami na zakupionych biletach. (…) (Lesio, s. 178-179)
Szczęście debiutanta Lesiowi sprzyjało. Choć raz przegrał, to więcej razy wygrał i wrócił do domu ze sporą sumką. Jeśli o mnie chodzi, to co prawda Two To Tango był blisko zwycięstwa (przybiegł drugi), jednak ja już w połowie wyścigu zamiast przejmować się, czy mój wybranek dobiegnie do mety pierwszy, miałam ubaw z samej siebie.
Otóż, nawet gdyby Do Tanga Trzeba Dwojga wyprzedził konkurencję o kilometr, nic by mi z tego nie przyszło. A to dlatego, iż wiatr bezczelnie dmuchnął w mój kupon z zakładem, który wylądował na zielonej trawce odgrodzonej ode mnie wysokim płotem. Próby przeciskania ręki między kratami skończyły się utknięciem pomiędzy nimi, a górą przełazić jakoś mi było głupio. Szczerze więc życzyłam mojemu koniowi, by jednak zbytnio się nie śpieszył. Bo gdyby wygrał, zamiast wyścigów byłby na Służewcu cyrk, ze mną wiszącą na szczycie płotu w roli głównej.
Los (…) wystawił Lesia rufą do wiatru. Nieszczęsny przedmiot igraszek przeznaczenia nie bardzo wiedział, co ma teraz zrobić. Domagać się sprostowania? Zażądać powtórzenia gonitwy? Zaraz, ale przecież jednego konia zgadł dobrze.. To co, może wygrał połowę? (Lesio, s. 181)
Mimo finansowej porażki, wyścigi uważam za świetną rozrywkę. Kiedyś jeszcze postawię! I wtedy dopiero wygram!
Warszawa Joanny Chmielewskiej
Tropiąc losy Lesia zgodnie z trzecią częścią książki, trzeba by się udać do niewielkiego, niedokładnie określonego przez autorkę miasteczka na Dolnym Śląsku. Zamiast takich atrakcji, postanowiłam pozwiedzać Warszawę tropem samej Joanny Chmielewskiej.
Irena Kuhn, jak naprawdę brzmi nazwisko pisarki, wczesne dzieciństwo spędziła w Grójcu. Jednak do gimnazjum chodziła w Warszawie, a było to Gimnazjum (dzisiaj Liceum Ogólnokształcące) Królowej Jadwigi przy Woronicza 8. Gdy szukając tego adresu, wysiadłam z metra Wierzbno, najpierw poszłam w przeciwnym kierunku i znalazłam się pod siedzibą TVP. Potem skłoniłam przechodniów do pukania się w czoło, fotografując niepozorny budynek szkoły.
Wspinając się po szczeblach edukacji pani Joanny, dotarłam na ulicę Koszykową 55, gdzie mieści się Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, który kończyła Chmielewska.
Stamtąd niedaleko było już do placu Zbawiciela, na którym tuż obok sławetnej tęczy stoi Kościół Najświętszego Zbawiciela, w którym to 12 sierpnia 1950 roku Joanna Chmielewska wzięła ślub ze Stanisławem Kuhnem.
Mój mąż załatwił sprawę w kościele z dużym gestem, w grę wchodził wyłącznie kościół Zbawiciela, gdzie indziej nie zgadzałam się brać ślubu, tylko tam, bo to był mój ukochany kościół. (Joanna Chmielewska, Autobiografia. Pierwsza młodość, s. 23).
Zajrzałam też na plac Powstańców Warszawy, gdzie pod numerem drugim stoi teraz Hotel Gromada, niegdysiejszy Dom Chłopa. Budynek powstawał w latach 1957-1962, a w realizacji tego projektu brała udział Joanna Chmielewska, która ostatecznie porzuciła architekturę na rzecz zawodowego pisania dopiero w roku 1970. W trakcie remontu budynku, jaki miał miejsce na przełomie wieków, zakryto większość mozaik, które były cechą charakterystyczną Domu Chłopa.
Był czas na pracę, był też czas na przyjemności, a jedną z nich dla Joanny Chmielewskiej stanowił hazard pod każdą postacią. Służewiec już zaliczyłam, więc teraz wjechałam na trzydzieste piętro Pałacu Kultury i Nauki, by z tej perspektywy podziwiać nie tylko panoramę Warszawy, która już raczej nie przypomina tej, jaka roztaczała się przed Lesiem, ale i budynek hotelu Marriott. W jego wnętrzach kryje się kasyno często odwiedzane przez Joannę Chmielewską.
No i przyszła pora na wyśledzenie domu pani Joanny. Najbardziej znanym i najczęściej opisywanym przez samą autorkę miejscem jej zamieszkania było lokum na Mokotowie w bloku przy ulicy Dolnej. I teraz zagadka dla Was, drodzy Czytelnicy. Czy pani Joanna mieszkała w budynku pod numerem 30 czy 30A? Jeśli ktoś wie na sto procent, niechaj śle do nas maile, bo ja z tego wszystkiego uwieczniłam oba budynki. Od frontu i od podwórza. A samo mieszkanie dokładnie opisuje pan Tadeusz Lewandowski we wstępie do Psychobiografii gadanej.
Poznałem Pisarkę jeszcze w słynnym mieszkaniu na trzecim piętrze domu przy ulicy Dolnej (…). Pamiętam świetnie atmosferę tego lokalu. Określiłbym ją jako ciemnożółtą, z akcentami zgaszonej czerwieni. Półki pełne książek, niski stół, kanapa przyrzucona kilimem wykonanym osobiście przez lokatorkę mieszkania. (…) Mieszkanie zdecydowanie skromne, (…) zwłaszcza jeśli zważyć, że zamieszkiwała je przez ponad trzydzieści lat najpopularniejsza polska autorka najpoczytniejszych od dziesięcioleci kryminałów. (Tadeusz Lewandowski, Chmielewska dla zaawansowanych, s. 5-6).
Joanna Chmielewska, mając serdecznie dosyć morderczych schodów na trzecie piętro, na którym znajdowało się jej mieszkanie na Dolnej, wreszcie przeprowadziła się do własnego domu w dzielnicy Wilanów Zawady. Wyprawa na to zamknięte osiedle była nie lada przedsięwzięciem. Śledztwo internetowe przy pomocy wujka Googla wykazało, iż dom mieści się przy ulicy Bruzdowej 117H. Wykazało też, że ulica jest zamknięta przed postronnymi przechodniami. Jednak na miejscu brama okazała się otwarta. Weszłam, zobaczyłam dom pani Joanny, teraz już pusty i osamotniony. Jak i osamotnieni zostaliśmy my – wielbiciele jej twórczości. Smutno zrobiło mi się na czytelniczym sercu. Na szczęście mam pod ręką Lesia. I cały stos innych wywołujących uśmiech, rozbawienie, a nawet ubaw do łez i po pachy, lektur autorstwa Joanny Chmielewskiej.
P.S.1 – Dziękuję pewnej chcącej zachować anonimowość Pisarce kryminałów, w towarzystwie której śledziłam Lesia po Warszawie.
P.S.2 - Cytaty z Lesia Joanny Chmielewskiej pochodzą z wydania Wydawnictwa Kobra z 2005 roku.