Zapraszamy do lektury fragmentu najnowszej powieści Camilli Läckberg pod tytułem „Kukułcze jajo”. To już jedenasty tom kryminalnej serii osadzonej we Fjällbace.
Sobota
STAŁ I PATRZYŁ NA FOTOGRAFIE. Wiedział, że Vivian jest na niego zła o to, że nie idą na przyjęcie, ale nie potrafił się przemóc. Czas w końcu go doścignął i zmusił do poszukania prawdy, co pewnie należało zrobić dawno temu.
To, co się wtedy wydarzyło, ciążyło mu przez lata, jak kamień młyński uwiązany u szyi. Bał się pytań, odpowiedzi i wszystkiego, co pomiędzy nimi. Wybory, których dokonał, uformowały go jako człowieka. A to, co teraz widział w lustrze, nie przydawało chluby. Bo decyzja, aby żyć z przepaską na oczach, nigdy nie przynosi chluby. W końcu zmusił się, żeby ją zedrzeć. I działać, wychodząc od tego, co zobaczył.
Powoli, ostrożnie wyjmował oprawione fotografie, jedną za drugą, ustawił tak pod ścianą i policzył do szesnastu. Były wszystkie.
Cofnął się kilka kroków i przyglądał im się. Następnie sięgnął po swoje prostsze, prowizoryczne ramki. Na karteczkach zapisywał tytuły fotografii dużymi nierównymi literami. Potem wyjął rolkę skocza i przyczepił karteczki do ramek. Nie potrzebował fotografii, żeby je widzieć przed sobą, kiedy zmieniał miejsca zawieszenia ramek na białych ścianach galerii. Każdą z tych fotografii miał jak wdrukowaną w oczy, wystarczyło sięgnąć do pamięci, żeby je widzieć wyraźnie.
Wiedział, że przygotowanie wystawy zabierze mu wiele godzin, przypuszczalnie będzie je wieszał do późna w nocy, a jutro zapłaci za to pewną cenę, bo nie był już młody. Jednak wiedział również, że podczas wernisażu po raz pierwszy od lat poczuje się lekko i swobodnie.
Następstwa jego decyzji będą dramatyczne, jednak już nie mógł brać ich pod uwagę. Robił to przez aż nazbyt długie lata. Żyli wszyscy w mrocznym cieniu własnych kłamstw. Owszem, groziło to, że zostaną zniszczeni, ale i tak zamierzał ujawnić prawdę, zarówno swoją, jak i ich.
Nigdy nie czuł się równie wolny jak teraz, gdy ostrożnie przyczepiał do ramy karteczkę ze słowem Wina.
Już nie bał się nawet śmierci.
Erica Falck się przeciągnęła. Ciepłe łóżko kusiło, żeby jeszcze poleżeć, jednak obiecała Louise Bauer, że wybiorą się na marszobieg, co miało nastąpić za jakąś godzinę. Nie wiadomo po co. Pewnie Louise stresuje się w związku z uroczystością i potrzebuje się wygadać.
– Naprawdę musimy tam iść?
Patrik jęknął i położył sobie poduszkę na twarzy. Erica zerwała ją i lekko go trzepnęła.
– Będzie bardzo przyjemnie! Dobre jedzenie, trochę fajnych win, twoja żona choć raz odszykowana…
Patrik zamknął oczy i skrzywił się.
– Złote wesele. Erica, co tam będzie fajnego? Kupa nadętych gości i rozwlekłe przemówienia. Przecież wiesz, jacy ludzie tam przyjdą.
Znów jęknął.
– I tak tam pójdziemy, więc lepiej zacisnąć zęby i nastawić się pozytywnie – odparła.
Uznała, że już przekroczyła granicę dziarskości, więc pochyliła się nad leżącym obok Patrikiem i pogłaskała go lekko po piersi. Serce w środku biło mocno, aż trudno było uwierzyć, że miał z nim kiedyś problem, ale niepokój pozostał.
– Louise oczekuje, że przyjdziemy. Poza tym uwielbiam cię w garniturze. Wyglądasz wtedy niesamowicie elegancko, zwłaszcza w tym granatowym.
– Ale z ciebie komplemenciara.
Pocałował ją delikatnie w usta, ale pocałunek momentalnie stał się głębszy. Patrik przyciągnął ją do siebie i wtedy jak zwykle Erica poczuła, że robi jej się gorąco i jej ciało wiotczeje.
– Dzieciaki mogą tu wejść lada moment – mruknęła mu prosto w usta.
W odpowiedzi naciągnął kołdrę na nich oboje. Zaraz zrobiło się pod nią gorąco, nie liczyło się nic poza nimi dwojgiem. Poza ich ciałami, wargami, oddechami.
Na potwierdzenie wcześniejszego ostrzeżenia Eriki rozległ się głuchy odgłos.
– Bawimy sie fowanego! – krzyknął radośnie Noel i wskoczył na łóżko, a zaraz za nim jak wystrzelony z armaty Anton, który wylądował prosto na klejnotach Patrika.
– Aua, do jasnej… – tu urwał, bo Erica spojrzała znacząco. – I ciasnej!
Noel i Anton aż się krztusili ze śmiechu. Erica uśmiechnęła się i westchnęła. Mieli z Patrikiem kilka sekund dla siebie, no i dobrze. Pochyliła się i połaskotała chłopców, którzy zawyli jak wilki.
– Chciałam, żeby pooglądali telewizję, ale wymknęli się na górę, kiedy wyjmowałam jogurt.
Stojąca w drzwiach Maja, w koszuli nocnej z jednorożcem, z rezygnacją rozłożyła ręce.
– Kochanie, nie musisz ich pilnować rano, mogą tu przychodzić – odezwał się Patrik, kiwając na nią, żeby też przyszła.
Maja, zawsze taka odpowiedzialna, zawahała się, ale w końcu uśmiechnęła się szeroko i skoczyła na łóżko, żeby też wziąć udział w zabawie. Erica z Patrikiem spojrzeli na siebie. Są idealną rodziną. Po prostu idealną.
– Myślisz, że zadzwonią wcześniej, czy musimy czekać do czwartku? Czasem jednak uprzedzają.
Henning Bauer bębnił palcami po stole. Był pierwszy weekend października. Za oknem zapanowała jesień, szare grzywiaste fale uderzały o gładkie skałki wysepki. Ich wysepki.
Patrzył na Elisabeth, siedziała naprzeciwko nad filiżanką herbaty.
– No bo przecież dochodzą słuchy, że jestem jednym z ostatnich pięciu kandydatów. Co oczywiście nie znaczy, że to ja wygram. Gwarancji nie ma. Jednak jeśli to prawda, to mam dwadzieścia procent szans.
Jego palce wciąż bębniły po stole.
Żona popijała herbatę. Henning podziwiał jej spokój. Na tym polegała ich relacja w odniesieniu do jego pisarstwa. On wpadał w podniecenie, ona tonowała. On się niepokoił, ona łagodziła.
Bębniąc palcami, czekał na jej odpowiedź. Potrzebował jej nadziei, słów, że wszystko się ułoży.
Po kilku łykach herbaty Elisabeth delikatnie odstawiła filiżankę na spodek. Pili z tych filiżanek przez wszystkie lata swego małżeństwa. Były jednym z niezliczonych prezentów na ich wystawny ślub i wesele, ale za żadne skarby świata nie potrafiłby powiedzieć, od kogo je dostali.
Na zewnątrz jakaś fala urosła bardziej od innych i spadła kaskadą na panoramiczne okno, które zajmowało całą dłuższą ścianę domu. Sól zostawiała ślady na szybie, gosposia Nancy miała istne urwanie głowy z ciągłym czyszczeniem. W archipelagu nieuchronna była zmienność, wyglądało to tak, jakby przyroda ciągle próbowała odzyskiwać teren i wypychać stamtąd cywilizację.
– Nie martw się, kochanie. Albo zadzwonią dziś, jutro, albo poczekają do czwartku. Chyba żeby nie zadzwonili. A jeśli zadzwonią, w co oczywiście wierzę, masz udać zdumienie. Nie wolno ci zdradzić, że wiemy, że znajdowałeś się na końcowej liście.
Henning kiwnął głową ze wzrokiem skierowanym na okno.
– Naturalnie, kochanie. Naturalnie.
Palce stukały w jakimś niejasnym rytmie, podczas gdy Henning obserwował ślady pozostawione na szybie przez wodę. Jeden z pięciu. Powinien być zadowolony, ale kiedy już wiedział, co znajduje się w jego zasięgu, co może mu przynieść jeden jedyny telefon, prawie nie mógł złapać tchu.
– No już, a teraz zjedz coś – powiedziała Elisabeth, podsuwając mu koszyk ze świeżo upieczonymi bułkami. – Przed nami długi dzień, nie mówiąc o długim wieczorze, więc żebyś mi o dziesiątej nie zasnął za stołem.
Wiedząc, że nie wolno mu zrobić tego, o czym mówiła żona, Henning sięgnął po ciepłą bułeczkę. Posmarował ją grubo masłem, które natychmiast wsiąkło w bułkę.
– Wieczorem będziemy tańczyć – powiedział z pełnymi ustami i mrugnął do Elisabeth, która lekko się uśmiechnęła.
– Wieczorem będziemy tańczyć.
– O Boże, o której musiałaś wsiąść na łódź? I to jeszcze w taką pogodę?
Osłaniając ręką twarz przed wiatrem, Erica usiłowała nadążyć za Louise Bauer, co zawsze było sporym wyzwaniem. Jakkolwiek szybko by szła, Louise szła jeszcze szybciej. Marszu nie ułatwiały też rozbryzgi fal uderzających o brzeg zaledwie parę metrów za nimi. Pewną osłonę stanowiły drewniane domki, ale według Eriki nawet one kuliły się na wietrze.
– E, i tak się zawsze budzę około szóstej – powiedziała Louise. – Zresztą to będzie długi dzień, odpowiadam za całość uroczystości, więc musiałam zacząć od energicznego marszu.
Erica przewróciła oczami, ale rozumiała, że Louise musi uwolnić głowę. Bycie asystentką swego teścia Henninga Bauera, jednego z najbardziej wielbionych pisarzy szwedzkich, na pewno nie było łatwe.
– Ja chyba nigdy nie poczułam, że koniecznie potrzebuję zrobić sobie taki powerwalk – mruknęła Erica. – Jak sięgam pamięcią, to w ogóle nigdy nie czułam, że powinnam uprawiać jakiś sport.
Louise się zaśmiała.
– Zabawna jesteś. Przecież to jasne, że ruch ci dobrze zrobi. Człowiek nabiera energii na cały dzień!
Erica próbowała rozmawiać, jednocześnie wchodząc szybko pod górę na Galärbacken. Owinęła się mocniej swoją niebieską kurtką Helly Hansen. Louise, rzecz jasna, miała na sobie idealne ciuchy, zarówno wiatroszczelne, jak i nieprzemakające.
– Uwielbiam uczucie, które przychodzi już po fakcie, jeśli o to ci chodzi. Ale w trakcie? Nope. Nitch. Nada. Chociaż wiem, że tego potrzebuję.
Erica zatrzymała się na moment, żeby odsapnąć. Louise zwolniła kroku i spojrzała na nią.
– Szczerze mówiąc, czuję się ostatnio byle jak – ciągnęła Erica – chyba powodem jest zła dieta i długie siedzenie. Plus wiek. Nie zapominajmy o nim. Już czuję, że powoli nadchodzi menopauza. Ty tego nie czujesz?
Louise znów ruszyła.
– Jestem wprawdzie parę lat starsza od ciebie… – Louise zawahała się i przyspieszyła, mijając aptekę. – W młodości musiałam usunąć macicę. Rak. A teraz to, co kiedyś było wielkim zmartwieniem, zaczęło powoli zamieniać się w błogosławieństwo.
– Ojej, przepraszam, nie wiedziałam.
Erica skrzywiła się. Oczywiście, musiała popełnić gafę.
– Nic nie szkodzi. To nie tajemnica, chociaż rzadko o tym wspominam. „Cześć, na imię mi Louise i nie mam macicy”.
Erica zaśmiała się głośno. Właśnie to uwielbiała u Louise: jej otwartość i sarkastyczne poczucie humoru.
Poznały się przez dzieci, na placu zabaw przy Ingrid Bergmans torg. Maja od razu zaprzyjaźniła się z synem Louise, Williamem, który był od niej może rok starszy. I podczas gdy dzieci się bawiły, Erica i Louise nawiązały rozmowę. To było zeszłego lata, teraz spotykały się za każdym razem, gdy Louise przyjeżdżała z rodziną do Fjällbacki.
Erica musiała jednak przyznać przed sobą, że bardziej ceniła sobie wspólne wieczory przy winie niż nawyki Louise, aby w porę i nie w porę uprawiać marszobiegi.
– A jak się czujesz w związku z dzisiejszym wieczorem?
W tym momencie Erica pomachała Danowi, mężowi swojej siostry, który właśnie wyjechał z parkingu przed sklepem Konsum. Odmachał wesoło, wydało jej się, że chyba się lekko podśmiewa z jej marszobiegu.
– Co ci mam powiedzieć? Może być. Za jakąś godzinę przyjadą moi rodzice i będzie jak zwykle. Z drugiej strony będą mogli skorzystać z domu znajomych koło Badis, więc są zadowoleni. A jeśli chodzi o przyjęcie, to Henning mówi jedno, a Elisabeth drugie. I wszyscy wiedzą, że będzie tak, jak ona chce, jednak to zawsze ja mam zaszczyt to zakomunikować.
– Na pewno będzie fajny wieczór – zauważyła Erica.
Louise odwróciła się do niej i uśmiechnęła.
– Mówisz tak, żeby być uprzejma. „Fajny” to nie jest słowo, którego bym użyła w odniesieniu do złotego wesela. Jednakowoż jedzenie będzie smaczne, osobiście spróbowałam wszystkich dań z jadłospisu, a wino poleje się strumieniami. Dopilnowałam również, żebyście z Patrikiem mieli dobre miejsca. Patrik będzie miał ogromną przyjemność poprowadzić mnie do stołu, a twoim towarzyszem będzie mój nadzwyczaj sympatyczny mąż.
– Wspaniale – skomentowała Erica, łapiąc się za bok. Zakłuło ją.
Okrążały już górę, aby wrócić do miasteczka, i właśnie minęły stromy stok po prawej, który w latach dzieciństwa Eriki nazywano Sju guppen, czyli siedmioma wybojami, gdzie można było rozwinąć na sankach prędkość wręcz śmiertelną. Próbowała wyliczyć, ile zostało do końca trasy, i stwierdziła, że stanowczo za dużo.
Przed nią rytmicznie podskakiwał koński ogon Louise, która wyrywała do przodu bez widocznego wysiłku. Erica pochyliła się, podniosła jakiś kamień i zacisnęła na nim dłoń w nadziei, że pomoże na coraz bardziej bolesne kłucie. Pozostało tylko stwierdzić, że ćwiczenia fizyczne to rzecz nie dla niej.
– Rozmawiałeś z nią?
Tilde otworzyła szeroko piękne niebieskie oczy, jednocześnie przyłożyła do siebie mocno wydekoltowaną sukienkę.
Rickard Bauer zobaczył metkę z literami D&G, zgadywał, że kosztowała około trzydziestu, czterdziestu tysięcy. Dla Tilde nie stanowiło to powodu do zmartwienia. Czy raczej nie stanowiło aż do dziś. Gdy na karcie AmEx nagle zabrakło nieograniczonych sum do wydawania w Sztokholmie, Paryżu, Mediolanie czy Dubaju.
– Porozmawiam – odparł, nie umiejąc ukryć irytacji. Coraz bardziej drażnił go jej głos. Zawsze był taki jęczący? I dziecinny? – Nie chcę tego robić przed przyjęciem. Wiesz, jaka jest moja mama, martwi się, a ja nie chciałbym jej zepsuć tego wieczoru.
– Ojej, ale obiecujesz, że jutro porozmawiasz? Na pewno?
Wydęła wargi i wypięła biust. Właśnie wzięła prysznic i była naga, tylko włosy owinęła ręcznikiem. Rickard poczuł reakcję ciała. Fascynowało go to. Mózg mógł się denerwować, ale penis reagował na nią jak na komendę.
– Obiecuję, kochanie – odpowiedział, przewracając ją na łóżko, z którego niedawno wstali.
Krzyknęła głośno i zachichotała.
– No chodź, maleńki – powiedziała dziecinnym głosem. – Chodź, chodź.
Rickard wtulił twarz między jej duże piersi zamykające go przed światem.
Elisabeth Bauer podniosła czerwone kolczyki należące niegdyś do jej babki. Będą pasowały idealnie do sukienki, którą wybrała na kolację. Wisząca obok na wieszaku czarna, którą włoży do tańców, była wdzięczniejsza i mniej krępująca ruchy niż ta wytworna, którą włoży tylko do kolacji przy stole. YSL i Oscar de la Renta. Kupione wiosną w Paryżu, gdy z Henningiem przez parę tygodni przebywali w swoim tamtejszym mieszkaniu. Jeśli już robić zakupy na tak specjalną okazję, jaką jest złote wesele, to tylko w Paryżu.
Elisabeth odłożyła ostrożnie kolczyki do granatowego etui. Drgnęła na odgłos kolejnej kaskady, która rozprysnęła się na oknie sypialni. Dom na Skjälerö był parterowy i fale sięgały do wszystkich okien. Było to ich najbardziej minimalistyczne mieszkanie. Apartamenty w Sztokholmie, Paryżu, jak i dom w Toskanii były urządzone znacznie bardziej luksusowo. A jednak właśnie to miejsce ukochała najbardziej na świecie. Od urodzenia spędzała tu każde lato. Nazwa Skjälerö nie miała nic wspólnego z duszą1, bo wywodziła się od słowa skjäler, którym w miejscowym dialekcie nazywa się omułki jadalne. Na wyspie leżały wszędzie sterty ślicznych niebieskich muszli. Mewy upuszczały omułki z dużej wysokości, aby rozbić je o różowe granitowe skałki i dostać się do mięsistego wnętrza. Zostawały tylko skorupki jak niebieskie kleksy na surowym krajobrazie.
Wyspę kupił kiedyś jej dziadek, teraz należała do niej. Maleńkie miejsce niedaleko Fjällbacki oddziaływało na nią w niemal magiczny sposób. Wystarczyło, że tu przyjechała, a wszystkie problemy znikały. Nikt nie mógł ich tutaj niepokoić. Tu byli nie do zdobycia. Znajdowali się poza zasięgiem.
Przez wiele lat nie mieli tu nawet telefonu, jedynie krótkofalówkę, ale to było kilka dekad temu. Obecnie znajdowały się tu wszystkie współczesne wygody. Telefon, elektryczność, wi-fi i aż za wiele kanałów telewizyjnych dla dzieci. Louise i Peter byli nadto wyrozumiali dla dzieci, którym pozwalali przesiadywać godzinami przed telewizorem i patrzeć na bijące się i awanturujące kolorowe postaci. Zamiast w tym czasie czytać jakąś dobrą książkę. Postanowiła, że porozmawia z nimi o tym przy jakiejś okazji. Jednakże doradzanie dorosłym dzieciom zawsze okazywało się drażliwą sprawą. W tym przypadku szczególnie drażliwą w związku z tym, co się stało z Cecily.
Elisabeth wzdrygnęła się, odsuwając od siebie nieprzyjemną myśl, i starannie włożyła obie sukienki do pokrowców. Mogłaby poprosić o to Nancy, ale uwielbiała dotyk kosztownych tkanin w świetnych gatunkach. Nikt tak nie szyje sukni jak Oscar.
– Henning! – zawołała w stronę gabinetu, spodziewając się jedynie reakcji w postaci mruknięcia.
– Mhm – rozległo się zza zamkniętych drzwi.
– Pomyślałam, że włożysz smoking z Savile Row. Ten, który uszyli ci w zeszłym roku czy coś koło tego. Dobrze?
– Mhm – padło w odpowiedzi, a Elisabeth się uśmiechnęła.
Smoking był od dawna zapakowany i znajdował się już w bagażu, który mieli zabrać ze sobą na stały ląd. W ciągu lat małżeństwa nauczyła się jednak, że mąż powinien czuć się włączony i zapytany. Choćby decyzja już zapadła. Podpowie to Louise. Z całą życzliwością.
Sztokholm, 1980
Pytte uwielbiała przyglądać się, jak Lola szykuje się do wieczornego wyjścia. To były istne czary. Co wieczór wyglądało to tak samo. Pytte leżała na brzuchu na wielkiej aksamitnej poduszce, opierając podbródek na dłoniach, podczas gdy Lola przy toaletce robiła się na bóstwo.
– Co dziś włożysz? – spytała Pytte, jej oczy aż się świeciły, gdy patrzyła na szafę.
Wszystko jej się podobało w szafie Loli.
– A co powiesz na różową bluzkę ze sznurowaniem na plecach? I spodnie cygaretki w kolorze cyklamenu? Do tego uczesanie w prosty kok i brylantowe kolczyki?
Lola odwróciła się do Pytte, która energicznie pokiwała głową.
– Oj tak, przepadam za tą różową bluzką! To moja ulubiona!
– Wiem, kochanie.
Lola odwróciła się ponownie do lustra i zaczęła starannie nakładać makijaż. Najczęściej ten sam. Chyba że była impreza, wtedy było tego więcej i Pytte uwielbiała te wieczory. Ale dziś chodziło o pracę, a więc najpierw był jakiś krem, potem puder, czarne kreski na powiekach, tusz do rzęs, nakładanie szczoteczką czegoś brązowego na brwi i w końcu któraś z licznych pomadek do ust stojących w kubkach po kawie na toaletce. Tego wieczoru miał to być ostry róż.
Lola starannie umalowała wargi wewnątrz konturu i cmoknęła głośno, przyłożyła kawałek papieru toaletowego i znów nałożyła trochę szminki. Następnie wybrała perukę. Jej własne włosy były długie, koloru miedzi i lśniące, ale w pracy najczęściej nosiła którąś ze swoich pięciu peruk. Popatrzyła przez chwilę na wszystkie – były poumieszczane na główkach – i wybrała tę z brązowymi półdługimi włosami. Nałożyła ją, własne włosy starannie poupychała pod siatką, a potem wprawnymi ruchami upięła sobie kok na karku.
Teraz podeszła do szafy i bardzo ostrożnie włożyła różową bluzkę i spodnie, aby nie zahaczyć długimi polakierowanymi paznokciami. Na koniec chwyciła ozdobny flakon i nałożyła sobie trochę perfum za uszami i na nadgarstki. Po czym stanęła przed Pytte.
– Et voilà! I co powiesz? Mogę iść na wojnę?
– Możesz – zaśmiała się Pytte.
Kiedy będzie duża, chciałaby być równie piękna jak Lola.
Lola złapała zręczną różową torebeczkę i skierowała się do przedpokoju.
– Kochanie, dasz sobie radę, co? Jedzenie masz w lodówce. Możesz je odgrzać w piecyku, żebyś tylko nie zapomniała go wyłączyć. A spać masz iść najdalej o dziesiątej, żebyś mi nie siedziała i nie czekała do późna. Zamknę za sobą drzwi na klucz, więc ich nie otwieraj i nikogo nie wpuszczaj. Okej, kochanie? – Lola była już w drzwiach i włożyła klucz do zamka. – Kocham cię! – zawołała do Pytte.
– A ja ciebie, tatusiu!
Trzasnęły drzwi, w przedpokoju pozostał tylko przez chwilę zapach perfum.
– UWAŻAM, ŻE to będzie bardzo dziwnie wyglądało. Dlaczego mamy nie iść?
– Bo ja tak powiedziałem.
Rolf Stenklo spojrzał z irytacją na żonę. Dla niego było to od dawna poza wszelką dyskusją.
Vivian patrzyła na niego, stojąc w wejściu do jasnego lokalu, który on miał wypełnić swoimi marzeniami, wszystkim tym, od czego serce nie tylko się ściska, ale i śpiewa.
– Ależ Rolf, nasi najbliżsi przyjaciele mają złote wesele. Nie rozumiem cię. Będą tam wszyscy nasi znajomi i sporo takich osób, z którymi przydałoby się nam, tobie, spotkać.
Głos przeszedł jej w dyszkant, jak zawsze, kiedy się denerwowała. Byli małżeństwem od dwudziestu lat, a w takich razach Rolf myślał sobie, że o co najmniej dziewiętnaście lat za długo.
– Po prostu nie chcę iść, co w tym takiego dziwnego? Wielkie przyjęcia są nie dla mnie, niemożliwe, żeby to było dla ciebie niespodzianką. – Rolf wbił gwoździarką kolejny gwóźdź i zaklął, bo wszedł za głęboko. Trochę za mocna ta gwoździarka. – Cholera jasna.
Chwycił młotek i wyciągnął lekko gwóźdź.
– Mógłbyś poprosić kogoś, żeby robił to za ciebie – powiedziała Vivian.
Widział, że żona zerka ciekawie w stronę oprawionych fotografii, które stały oparte o ścianę w pobliżu wejścia. Choć raz nie zgodził się, żeby uczestniczyła w planowaniu wystawy. Powiedział, że sprawa jest dla niego zbyt osobista, a Vivian, o dziwo, to zaakceptowała.
– Masz na myśli, że tak jak Henning i Elisabeth? Którzy sobie nawet tyłka nie podetrą bez pomocy z zewnątrz? – mruknął.
– Co się z tobą dzisiaj dzieje? Przecież wiem, że ich lubisz. A ty najpierw odmawiasz udziału w ich święcie, a potem złościsz się na nich zupełnie bez powodu. Wiesz, jesteś teraz naprawdę nieprzyjemny!
Skrzyżowała ręce na piersi. Rolf, znużony, odwrócił się do niej.
– Dla ciebie to zdaje się najważniejsza rzecz na świecie, żeby być miłym i nie zrobić nikomu kłopotu. Nie wychylać się. Nie rozmawiać o tym, co uwiera i co naprawdę ma znaczenie.
– Teraz jesteś zupełnie niemożliwy.
Vivian opuściła pomieszczenie, zostawiając go wreszcie samego. Rozejrzał się po wnętrzu, po jego pustych ścianach, które zamierzał zapełnić swoimi najpiękniejszymi dziełami.
Zawiesił ramkę na gwoździu. Zrobił krok w tył i jak zawsze poczuł ukłucie w sercu na widok imienia, które napisał na kartce. Z poczucia winy. Z miłości. Z tęsknoty za czasem, który nieodwołalnie przeminął. A jednak. Wkrótce znów zaświeci ta najjaśniejsza z gwiazd.
– I jak wyglądamy?
Louise krążyła niespokojnie po wielkim lokalu o nazwie Mamsell, znajdującym się na prawo od wejścia do Stora Hotellet. Drewniana podłoga skrzypiała lekko pod jej stopami. Chmury wciąż wisiały nisko, a fale waliły o pomosty, gdy pospiesznie wchodziła do środka.
Barbro, kierowniczka lokalu, podążała za nią lekko zdenerwowana.
– Wszystko zgodnie z planem – odparła. – Jedzenie się przygotowuje, wszystko, co potrzebne do nakrywania, jest na miejscu, stoliki będą rozstawione zaraz po lunchu, personel jest w gotowości, przygotowaliśmy dużo napojów do serwowania. Udało się ściągnąć wszystko, czego państwo sobie życzyli w tej dziedzinie.
– Dobrze – powiedziała Louise i przystanęła. – A dzieci? Czy dostaną specjalne jedzenie? Bo Max i William nie będą chcieli jeść tego co dorośli.
Barbro skinęła głową.
– Dla dzieci są hamburgery. I lody z sosem czekoladowym na deser.
– Znakomicie. Rzeczywiście wygląda na to, że wszystko pod kontrolą. Wizytówki na stół też już dostaliście? Porównane z listą gości i sprawdzone, tak by wszyscy zostali uwzględnieni? Proszę tego nie zawalić, bo ustalenie porządku usadzenia gości zabrało nam wiele miesięcy.
Louise zobaczyła, że na czole Barbro pojawiły się kropelki potu.
– Oczywiście sprawdziliśmy to, ale poproszę kierownika sali, żeby zrobił to jeszcze raz – odparła Barbro, a wcześniej odchrząknęła.
– Dobrze.
Louise zdawała sobie sprawę, że zabrzmiało to szorstko, ale nie miała cierpliwości do czyichś błędów i niedostatków albo też niedopatrzeń wynikających z pobłażliwości.
Rozejrzała się. W tym momencie w lokalu panował przyjemny chłód, ale na wypadek gdyby zrobiło się gorąco od tłumu gości, zamówiła wentylatory, które będzie można wstawić. Wnętrze było w kolorze jasnozielonym, udekorowane elementami egzotyki, zgodnie z ogólnym wystrojem hotelu. Louise oczyma wyobraźni widziała elegancko ubranych gości, tańczących na środku do muzyki zespołu jazzowego, grającego na małym podwyższeniu budowanym właśnie przy krótszej ścianie sali.
Będzie wspaniała impreza. Idealna. Jak wszystko, co robiła Louise. Niczego nie pozostawiała przypadkowi.
Henning Bauer odsunął filiżankę i zapatrzył się na pusty dokument na ekranie. Kursor mrugał do niego złośliwie. Jego nemezis. Pustka.
Zza zamkniętych drzwi dobiegały odgłosy i ruch. Wiedział, że Elisabeth bardzo czeka na ten wieczór. Zresztą tak jak on. I ten wieczór będzie wspaniały. Lista gości była imponująca, dokładnie tak, jak chciał. Wiedział z góry, że będą wspaniałe przemówienia.
Gdyby jeszcze udało mu się przedtem wydusić z siebie kilka słów. Siedział tak codziennie przez kilka godzin. Popijał herbatę, gapiąc się na ekran z mrugającym kursorem.
Przez całe życie towarzyszyły mu słowa, nie powinny być mu obce, a jednak wymykały się.
Wziął filiżankę i stanąwszy przed oknem, patrzył na dziki krajobraz, który latem wyglądał jak z reklamy piwa Pripps Blå. Błękitne niebo, mieniące się w słońcu skałki z różowawego granitu, żaglówki płynące we wszystkich możliwych kierunkach. Teraz, w październiku, morze tłukło o skały, jakby chciało wciągnąć wyspę w głębinę. Henningowi bardziej się podobało właśnie takie, gdy natura ukazywała swoją prawdziwą moc.
Zacisnął dłoń na filiżance i przeklął swój los.
Powinien móc tutaj pisać. Warunki były idealne. Siedząc za wielkim biurkiem przed panoramicznym oknem, mógł postrzegać siebie jako postać bergmanowską, samotnika o nieskończonej kreatywności. A tu nic. Kompletnie nic.
Drgnął na dźwięk delikatnego pukania do drzwi.
– Tak? – krzyknął gniewniej, niż zamierzał.
– Przepraszam, tato, chłopcy proszą dziadka o pomoc w jednej sprawie.
Twarz Henninga złagodniała. Nie chciał, żeby mu przeszkadzano w jego gabinecie, ale wnuki były zawsze mile widziane.
– Chodźcie, chodźcie.
Drzwi otworzyły się, stał w nich Peter z synami.
Henning kiwnął im ręką, żeby weszli. Zrobiło mu się ciepło na sercu, gdy buzie Maksa i Williama rozpromieniły się w reakcji na jego uśmiech. Nie był zbyt obecnym ojcem podczas dorastania Petera i Rickarda, ale takie były czasy. Z Maksem i Williamem było inaczej. Im mógł dawać miłość, której nie okazał swoim synom.
– Dziadku, musisz nam pomóc wybrać krawat.
Max, który był starszy, nad wiek dojrzały i poważny, trzymał przed sobą trzy krawaty. William, młodszy brat, który ciągle psocił i zawsze chodził rozczochrany, również podsunął trzy krawaty.
William niedawno stracił trzy zęby, więc seplenił głośno, powtarzając po bracie:
– Tak, dziadku. Potrzebujemy, żebyś nam pomógł wybrać krawat.
– Oczywiście. Oczywiście, że pomogę. To dla mnie zaszczyt. Prawdziwy honor. I wiesz co, Williamie…
William zmrużył oczy, patrząc na dziadka.
– Wiem, jutro wystawimy więcierz na homary!
Henning zmierzwił mu włosy.
– Właśnie tak.
Peter uśmiechnął się szeroko ponad głowami swoich chłopców. Dobry z niego syn. Powód do dumy. Gdyby nie to, że wybrał służbę mamonie i był obecnie szefem zarządu funduszu kapitałowego, trudno byłoby marzyć o lepszym. Henning zatrzymał na nim wzrok. Czasem widział po nim, że syn wciąż nosi żałobę po Cecily, dziś jednak promieniał.
– No to przyjrzyjmy się – powiedział Henning, wracając do krawatów. – Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, co włożycie poza tym. Do czego ten krawat? Bo w całym ubraniu powinien przecież stanowić kropkę nad i.
W tym samym momencie odezwała się leżąca na biurku komórka i Henning drgnął. Zazwyczaj przełączał ją na cichy tryb, gdy tylko wchodził do gabinetu, ale dziś widocznie zapomniał. Zirytowany podszedł do biurka, żeby wyłączyć komórkę, która terkotała obok komputera, ale zastygł z ręką w powietrzu, kiedy zobaczył, kto do niego dzwoni. Nie znali się osobiście, ale Henning od lat miał jego numer zapisany w swoim telefonie. Na wszelki wypadek.
Trzęsącą się ręką nacisnął klawisz z zieloną słuchawką i zaraz drugi na tryb głośnomówiący. Położył palec na ustach, żeby chłopcy i Peter zrozumieli, że mają być cicho. A potem powiedział:
– Halo. Tu Henning Bauer.
– Mówi Sten Sahlén, stały sekretarz Akademii Szwedzkiej.
– Tak, dzień dobry.
Serce tak mu waliło, że pomyślał, iż zaraz zemdleje. Ręka mu się trzęsła, wolał odłożyć telefon na blat biurka, żeby przypadkiem nie odrzucić rozmowy.
Wycie sztormu za oknem wzmocniło szum w uszach. To była ta chwila, do której zmierzało całe jego życie. Sten Sahlén zaczął znów mówić, gdy Henning zobaczył spojrzenie Petera, który najwyraźniej świetnie rozumiał, jaki to doniosły moment. Moment, w którym Henning Bauer trafi na wieki na karty historii, nie tylko w Szwecji, ale na całym świecie.
– Mam przyjemność zawiadomić, że Akademia Szwedzka postanowiła przyznać panu tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Z czasem otrzyma pan zawiadomienie formalne i chyba nie muszę dodawać, że do oficjalnego ogłoszenia werdyktu Akademii musi to pozostać do wiadomości bardzo ograniczonego grona. – Zaśmiał się krótko. – Większość nadal wierzy przecież, że laureaci są powiadamiani na chwilę przed tym, zanim to ogłoszę po wejściu przez słynne drzwi Börshuset2.
Cisza. Henning słyszał jedynie wiatr, szum fal i bicie własnego serca. Peter zastygł z dłońmi na barkach Maksa i Williama.
Henning zaczerpnął tchu i wyprostował się.
– Dziękuję za ten wielki honor – powiedział. – Proszę przekazać członkom Akademii, że czuję się bardzo, bardzo zaszczycony.
Po zakończeniu rozmowy spojrzał na kursor mrugający na ekranie z pustym dokumentem. A potem wyłączył komputer.
– Czy kochanie cioci już nie śpi? – zawołała cicho Erica przez uchylone drzwi.
– Nie śpi! Wchodź! – wrzasnęła Anna ze swego gabinetu w willi na Falkeliden.
Erica odwiesiła kurtkę i cisnęła adidasy na wielką stertę butów w przedpokoju.
– I jak ci idzie?
Nie mogła powstrzymać śmiechu, widząc Annę przy stole, który był cały zarzucony planami, próbkami materiałów, okuciami i wzornikami kolorów. I co najmniej tyloma zabawkami.
– Mam projekt, który muszę oddać za dwa dni, ale pewna osoba właśnie zaczęła chodzić i chociaż było jej pełno już wtedy, kiedy tylko pełzała, teraz przekracza to…
– I stąd to morze zabawek?
Erica zaczęła na czworaka szukać swojej siostrzenicy wśród mnóstwa zabawek walających się po podłodze w gabinecie Anny. Znalazła ją za dużym misiem, a Flisan na jej widok uśmiechnęła się szeroko. Erica była ulubienicą małej Felicii, czy też Flisan, jak ją czule nazywała reszta rodziny. Urodzona na miesiąc przed terminem, była mimo to okazem zdrowia, a na dodatek najbardziej pogodnym i ruchliwym dzieckiem, jakie można sobie wyobrazić. Już prawie nie pamiętali, jak się przestraszyli, kiedy Anna w końcówce ciąży zaczęła krwawić.
– Jakbym próbowała pracować podczas trąby powietrznej – westchnęła Anna i wstała, rzucając smętne spojrzenie na bałagan na biurku.
– Mogę się nią zająć, a ty przez ten czas sobie spokojnie popracuj – powiedziała Erica, gruchając jednocześnie do małej, która bawiła się, ciągnąc ją mocno za nos.
– Ojej, mogłabyś? To super. – Anna jęknęła. – Klient jest z tych wymagających i mam z nim urwanie głowy, bo muszę tłumić jego zapędy, żeby zasłony były w deseń z latarniami morskimi, a poduszki z muszlami.
– To klient nie ma zawsze racji? – Erica pociągnęła teraz za nosek Flisan, na co dziewczynka się głośno zaśmiała.
– Co to, to nie, muszę ci powiedzieć, że tak naprawdę klient tylko bardzo, bardzo rzadko ma rację.
Anna podrapała się w głowę, jej opadające na plecy blond włosy zakrywały ślady blizn, których się nabawiła po wypadku. Według Eriki jej młodsza siostra aż promieniała mimo swoich narzekań. Anna, którą przez wiele lat prześladował pech i najrozmaitsze tragedie, była teraz w szczęśliwym związku z Danem, dawnym chłopakiem Eriki z lat młodości, stworzyli zżytą patchworkową rodzinę składającą się z dzieci z ich poprzednich małżeństw i jednej wspólnej córeczki, którą wszyscy na wyścigi chcieli zabawiać.
– Byłaś biegać? – Anna spojrzała podejrzliwie, bo dopiero teraz dostrzegła, że Erica jest w legginsach.
– Louise wyciągnęła mnie na powerwalk – odparła z westchnieniem Erica.
– No przecież, że Lojsan musi uprawiać marszobiegi – skomentowała uszczypliwie Anna, a siostra pokazała jej język. Co Flisan uznała za okropnie śmieszne i zaraz powtórzyła.
– Co ty właściwie masz przeciwko niej? – spytała Erica, sadzając małą na podłodze.
– Właściwie nic. Zresztą wiem, że się lubicie. Uważam po prostu, że ci Bauerowie są okropnie bufonowaci. Widziałaś Henninga w ostatnim Babel3? Boże! Same banały, tyle ci powiem.
– Nie, przegapiłam go – odpowiedziała Erica i poszła do kuchni po pałeczki kukurydziane, żeby mieć czym kaperować Flisan.
Przećwiczyła to z Noelem i Antonem, którzy byli jak dwa huragany, ledwo dało się ich utrzymać w domu. Ostatnio jakby się trochę uspokoili, ale jeszcze długo nie będzie można usunąć zabezpieczających zamków na szafkach.
– Może jestem przeczulona. Taki uraz z lat z Lucasem w Sztokholmie. Te kolacje z ludźmi, którzy uważają się za lepszych od innych i przemawiają do ciebie jakoś z góry w ten sposób, że czujesz się… głupia.
– Wiesz, że Louise wcale nie jest taka – powiedziała Erica, nie dając swojej siostrzenicy włożyć jej do ust dobrze przeżutej pałeczki kukurydzianej.
– Może i nie jest, ale jednak. Są dość nadęci. Przyznaj to.
– No cóż, z Elisabeth i Henningiem tylko się przywitałam, z ich synami też. Ale chłopcy są mili. Max i William. Maja i William są w zasadzie nierozłączni. On dodaje jej energii, a ona działa uspokajająco.
– Typowy podział ról: dziewczynki uspokajają rozbrykanych chłopców – mruknęła Anna, grzebiąc wśród różnych próbek na stole.
– Od kiedy jesteś taką feministką? – spytała Erica, patrząc z ukosa na siostrę.
– Nie trzeba być feministką, żeby widzieć, że świat jest niesprawiedliwy. Widzę przecież, jak jest w szkole u Emmelie. Rozrabiający chłopcy skupiają na sobie całą uwagę, podczas gdy spokojne dziewczynki, takie jak ona, pozostają prawie niezauważane.
– Wiem, masz rację – odparła Erica, otwierając ramiona na widok pędzącej do niej po uścisk Flisan. – Kochanie ty moje, aleś ty fajna.
– Właśnie, a jak ci idzie pisanie?
Anna sięgnęła po pudełko ciasteczek schowane w górnej szafce. Oczywiście owsianych. W ich domu rodzinnym zawsze takie były.
– Ojej, nawet o tym nie wspominaj. Istna zmora – powiedziała Erica, biorąc jedno ciasteczko. – Cierpię na uwiąd twórczy. Nie mam żadnych pomysłów. Ani jednej sprawy, która by mnie zainteresowała. Przedarłam się nawet przez wszystkie tomy Nordisk kriminalkrönika, licząc, że coś mnie tam zainspiruje, ale nic nie znalazłam. Wydawca ściga mnie, żebym przynajmniej złożyła jakiś konspekt, ale przecież nie mogę pisać o czymś, czego jeszcze nie mam. – Wstrząsnęła się, żeby pozbyć się niemiłego uczucia. – Możemy zmienić temat? Bo się denerwuję.
– No jasne. – Anna uśmiechnęła się szeroko. – A co myślisz o dzisiejszej kolacji? – Położyła jedno okucie na próbce koloru, mruknęła z niezadowoleniem, wzięła kolejne i położyła na następnej próbce koloru, ale tylko potrząsnęła głową. – Chodź, napijemy się kawy, muszę dać odpocząć mózgowi. A więc: kolacja?
Erica posadziła sobie Flisan na biodrze i poszła za Anną do kuchni.
– Będzie… interesująco. Patrik jest średnio zachwycony, ale pójdziemy, bo Louise nas poprosiła. Będzie trochę nieswojo, bo ledwo ich znamy.
– Przecież jesteś pisarką, w ich świecie to się chyba ceni? – ciągnęła Anna, sypiąc kawę do filtra mocno sfatygowanej kawiarki.
– Nie wiem, czy takie osoby jak Elisabeth i Henning uważają mnie za pisarkę. Moje książki są zbyt łatwe w czytaniu i lubią je zwyczajni ludzie.
– Ach, rzeczywiście, dobre wyniki sprzedażowe to dla wybitnego pisarza prawdziwy koszmar.
Anna zaśmiała się, nalewając wody do kawiarki.
– Wyobrażam sobie – odparła Erica. – Ale żarty na bok, myślę, że będzie przyjemnie. Louise obiecała, że będzie smaczne jedzenie i dobre wina.
– Skoro tak. O, idzie Dan. Pojechał zabezpieczyć łódź. Jak już będziesz miała dosyć tej małej łobuzicy, to przekaż ją Danowi. Teraz będzie przez parę godzin córeczką tatusia.
Erica nachyliła się nad główką Flisan, wciągając w nozdrza jej zapach. Dziewczynka siedziała na kolanach cioci i bawiła się jej kluczami. To zawsze pewniak.
– Malutka, gdyby mama była niedobra, to możesz zawsze przyjść do cioci Eriki. Wiesz, ciocia jest zrównoważona i niezawodna.
– Wiesz co, całuj mnie gdzieś – powiedziała Anna, stawiając przed siostrą filiżankę kawy, ale w bezpiecznej odległości od dziecka. Następnie nachyliła się i pocałowała siostrę w policzek. – Kocham cię.
Erica potrzebowała chwili, żeby to przetrawić. Anna była raczej oszczędna w okazywaniu czułości.
– Kocham cię – szepnęła w odpowiedzi.
Vivian Stenklo zawahała się. W większości spraw pozostawiała decyzje Rolfowi, nie bardzo lubiła podejmować je samodzielnie. Tym razem nie rozumiała go i nie podobało jej się, co postanowił.
Dlaczego miałaby zostać w domu tylko dlatego, że on nie chce iść? Przecież to absurdalne, po prostu śmieszne. Od dwudziestu lat pozwalała mężowi decydować o wszystkim, podporządkowała się jego planom, jego wystawom, podróżom i terminom. Od chwili, gdy się poznali, wiedziała, że on tak chce. Przedtem wszystkim zarządzała jego pierwsza żona Ester, która zmarła na rok przed ich poznaniem się. Zresztą u Vivian też tak było, pierwszy mąż był artystą i jego fanaberie wyznaczały ich wspólne życie. A więc znała to i odnajdywała w tym swego rodzaju bezpieczeństwo.
Do tej pory w kaprysach Rolfa dostrzegała jakąś logikę. Tym razem widziała w tym wyłącznie dziwactwo. Zresztą teraz są inne czasy. Zwyczaje ich pokolenia są na wymarciu. Nie musi się ciągle dopasowywać do męża. Może podjąć decyzję sama.
Vivian chwyciła telefon leżący na stole w salonie. Domek, który wynajęli w Sälvik, był piękny, ale panowały w nim przeciągi. Każdy podmuch wiatru był wyczuwalny przez ściany. Zaciągnęła ściślej poły swetra.
– Louise? Hej, tu Vivian. Przepraszam, że przeszkadzam, masz na pewno mnóstwo spraw na głowie; otóż Rolf w imieniu nas obojga nie przyjął zaproszenia na dzisiejszy wieczór. Tak, bardzo przykro, ale ja w związku z tym, jeśli to nie jest bardzo duża komplikacja, czy mogę przyjść sama? Załatwisz to? Dziękuję, Louise, to bardzo miłe. Tak, nie, czuliśmy się trochę niewyraźni, ale ja już stanęłam na nogi, a Rolf poradzi sobie wieczorem sam. Jeszcze raz dziękuję.
Rozłączając się, Vivian poczuła, jakby ta krótka rozmowa oznaczała dla niej poważne zwycięstwo. Pierwszy krok ku niezależności. Tyle rzeczy podlegało zmianom, mąż już się zmienił. Zniknął dawny pełen radości Rolf, z którym życie było warte poświęceń. W jego miejsce pojawił się człowiek ponury i zobojętniały. Rolf zaczął się starzeć. A ona nie chciała takiego życia.
Vivian podeszła do szafy sprawdzić, czy zabrała ze sobą jakieś wyjściowe stroje. W najgorszym razie odbędzie szybką wyprawę do Uddevalli.
Mocno bujało, gdy Louise Bauer cumowała przy pomoście łódką Elisabeth II. Drewniana łódź wiosłowa była w dobrym stanie dzięki wieloletniemu dbaniu o nią, ale przy wysokiej fali mocno trzeszczała. Nie przestraszyło to Louise, która była doświadczoną żeglarką i widywała już gorsze sztormy. Jednak faktem było, że podczas przeprawy z Fjällbacki na Skjälerö przemokła do suchej nitki. Na przyjęcie będą musieli płynąć wodną taksówką, inaczej dojechaliby w stanie dość żałosnym.
Louise wyskoczyła na ląd, umiejętnie zacumowała łódkę półsztykiem i poszła w stronę domów. Jej rodzice Lussan i Pierre narzekali, że ich nie witała, kiedy przyjechali do Fjällbacki, ale jak miałaby zdążyć? Tyle tych drobnych zmian w ostatniej chwili, wszystko, o czym powinna pamiętać. Telefon Vivian ją zirytował, chociaż nie dała tego po sobie poznać. Późna decyzja o przyjęciu zaproszenia groziła wywróceniem całego drobiazgowego planu rozsadzenia gości, ale szybko rozwiązała problem jak najprościej, plasując Vivian przy krótszej stronie jednego ze stołów obok Eriki i Petera. To jednak bezczelność. No i dziwne, że Rolfa nie będzie. Ani na moment nie kupiła tłumaczenia, że Rolf niedomaga. Odmówił przyjęcia zaproszenia od razu, kiedy tylko przyszło, a bez kryształowej kuli nie mógłby przewidzieć, że będzie wtedy chory. I to Rolf, jeden z najstarszych przyjaciół Elisabeth i Henninga.
Na skałkach było ślisko, poślizgnęła się lekko, ale zaraz złapała równowagę. Światła paliły się zarówno w domku jej i Petera, jak i w głównym domu, zajmowanym przez Elisabeth i Henninga. U Rickarda i Tilde było ciemno. Pewnie jak zwykle spali do późna. Potrafili spać do popołudnia, co – jak wiedziała – doprowadzało Henninga do szału.
Ruszyła do swojego domu, ale potem zmieniła zdanie i skręciła do głównego budynku. Weszła jak zwykle bez pukania, zawsze tak robili na wyspie, i zawołała:
– Halo!
– Louise! Louise! Chodź tutaj! Jesteśmy w gabinecie!
Uderzyło ją wyraźne podniecenie w głosie Elisabeth, dlatego pospiesznie ściągnęła z siebie mokre okrycie i buty. Elisabeth była zawsze taka stonowana i pozbierana. Żartowali, że jest jak ta kaczka, która na powierzchni wydaje się spokojna, a pod wodą gorączkowo wiosłuje łapkami. A więc jej ton sugerował, że wydarzyło się coś znaczącego.
Poszła do nich i zastała ich siedzących na fotelach, między którymi na stoliku stała butelka szampana i dwa kieliszki. Henning wstał szybko, miał rozpłomienioną twarz kontrastującą mocno z jego srebrzystą czupryną, przyniósł jeszcze jeden kieliszek do szampana i podał jej trzęsącą się ręką.
– Już zaczęliście świętować? – zdziwiła się Louise, biorąc od niego kieliszek, który został napełniony szampanem. Odnotowała, która to była butelka. Henri Giraud, warta około trzydziestu tysięcy koron.
– Siadaj. Mamy wspaniałą wiadomość.
Elisabeth miała szkliste oczy, wskazała jej krzesło, fotel biurowy Henninga.
– No mówcie, co się stało, bo zaraz pęknę z ciekawości.
Louise upiła łyk szampana. Dobry, ale niewart aż takiej ceny.
Elisabeth spojrzała triumfująco na Henninga. Potem na Louise. Skinęła nieznacznie mężowi, który zaczerpnął głęboko tchu.
– Miałem telefon.
– Telefon? – powtórzyła Louise, chociaż doskonale rozumiała, co Henning miał na myśli. Jej dłoń zacisnęła się na kieliszku.
– Tak, telefon – odparł uszczęśliwiony Henning. – Zostałem tegorocznym laureatem literackiej Nagrody Nobla.
Zapadła cisza. Zakłócił ją trzask zgniecionego kieliszka Louise.
– Jak myślisz, kiedy będziemy mogli wyjść i wrócić do domu? – syknął Patrik do Eriki, kiedy stanęli przed Stora Hotellet.
Przez pewien czas wydawało się, że sztorm cichnie, ale fale uderzyły od nowa. Erica miała wrażenie, że powietrze ma smak soli. Uciszyła Patrika i pospieszyła go do wejścia, zanim jej fryzurę porwie wiatr. Patrik nie przestał mruczeć pod nosem, gdy zdejmowali i wieszali płaszcze, w końcu udało jej się doprowadzić go do tego, by przestał co rusz ciągnąć za krawat. Gdyby wiedział, jaki jest dziś przystojny, pomyślała.
– Coś mi się wydaje, że dzięki Louise będziesz miał sympatyczną towarzyszkę przy stole – powiedziała – zresztą tylko spójrz, jak to obiecująco wygląda. To będzie wspaniały wieczór.
Marynarka najwyraźniej też miała jakiś defekt, bo Patrik odwrócił się z ponurą miną i rzucił tylko przelotne spojrzenie na rozświetlony lokal z długimi nakrytymi stołami.
– Mówiłaś Annie i Danowi, żeby po nas zadzwonili, gdyby dzieciaki za bardzo rozrabiały?
Nadzieja zabrzmiała w jego głosie aż nadto wyraźnie.
– Nie zadzwonią. A my spędzimy wieczór bez dzieci, ranek też, i się wyśpimy. Doceniam to. Już nie pamiętam, kiedy była taka okazja.
– To prawda – powiedział Patrik, dyskretnie łapiąc ją za pupę. – I wiem dokładnie, jak moglibyśmy wykorzystać ten czas…
– Wysypiając się? – spytała i mrugnęła do niego. Ależ kochała tego swojego męża!
Pocałowała go w policzek i wskazała duży plan z ustawieniem stołów i rozmieszczeniem gości.
– Spójrz. Masz najlepsze miejsce na imprezie. Będziesz siedział obok Louise.
Patrikowi wyraźnie ulżyło, a Erica pokazała mu swoje nazwisko na planie.
– Ja będę przy stole obok. Między mężem Louise, Peterem a Ole Hovlandem.
– Petera poznałem, a kto to jest Ole Hovland? – spytał Patrik, spojrzawszy w tamtą stronę. Siedział tam już mężczyzna w czarnym garniturze, miał gładko zaczesane do góry czarne włosy.
– Jest mężem Susanne Hovland, która zasiada w Akademii Szwedzkiej. To bliscy przyjaciele Elisabeth i Henninga. Wraz z Rolfem Stenklo, no wiesz, znanym ze swoich fotografii natury, prowadzą… jak by to powiedzieć… klub kulturalny w Sztokholmie. O nazwie Blanche. Chodzą tam wszyscy, którzy zajmują się kulturą wysoką. Innymi słowy, ja nie zostanę tam nigdy zaproszona. Ciekawie będzie z nim porozmawiać przy stole. Może trzeba będzie podać mu sole trzeźwiące, gdy się już zorientuje, że ma obok siebie przedstawicielkę kultury plebejskiej.
– Przeszkadza ci to? – spytał, podpierając ją, żeby na swoich wysokich obcasach nie spadła ze schodów.
– Ani trochę – odparła, ściskając jego ramię. – Raczej mnie bawi.
– No dobra. To baw się dobrze – powiedział Patrik, idąc do swojego stołu.
Louise stuknęła w kieliszek i poprosiła wszystkich gości o zajęcie miejsc.
– Cześć, Erica!
Peter wysunął jej krzesło, witając ją szerokim uśmiechem. Uświadomiła sobie po raz kolejny, że bardzo lubi męża Louise.
Ole odwrócił się sztywno do niej, gdy już usiadła, i dopiero obejrzawszy ją bezceremonialnie od stóp do głów, chwycił jej rękę, pocałował i powiedział z wyraźnie norweskim akcentem:
– Enchanté.
Erica zdusiła śmiech. To będzie niewątpliwie bardzo interesujący wieczór.
Elisabeth Bauer rozejrzała się po sali. Tu pięćdziesiąt lat temu odbyło się ich wesele. Wtedy też był sztorm, stoły zostały równie pięknie nakryte białymi obrusami, z migoczącymi świecami i dekoracją z różyczek, a goście byli tak samo wystrojeni.
Zerknęła na Henninga, który po swojej drugiej stronie miał Lussan, matkę Louise. Był ogromnie szczęśliwy. Mówił głośno, gestykulował i śmiał się tak, że ten śmiech odbijał się od ścian, a Lussan wyglądała na jak zwykle oczarowaną. Elisabeth zdała sobie sprawę w tym momencie, że warto było. Mimo tego, co było kiedyś ciężkie, bolesne i co chwilami tak ją przygniatało, że wydawało jej się, że nigdy nie zdoła się podźwignąć.
Poszukała ręki Henninga pod stołem. Pogładził kciukiem wierzch jej dłoni upstrzonej plamami. Tacy byli młodzi w tamten wieczór pięćdziesiąt lat temu. Tacy naiwni. Nieprzygotowani na plany, które zgotowało im życie.
A teraz siedzieli w tej sali wypełnionej przez krewnych, przyjaciół i kolegów. Bogatą florę tworzącą ich życie. Wiele twarzy wokół niej było postarzałych, ludzi poznanych w młodości, którzy teraz nie byli nawet w średnim wieku. Henning niebawem skończy osiemdziesiąt lat, a ona siedemdziesiąt. Jednak dzisiaj życie wydało jej się pełne i warte każdej najmniejszej zmarszczki na twarzy, każdego przygarbienia pleców.
Ścisnęła jego rękę i puściła. Ktoś postukał w kieliszek. Oscar Bäring. Bliski przyjaciel, również jeden z pisarzy, których wydawała przez dziesiątki lat. Laureat wielu prestiżowych nagród literackich. W zasadzie wszystkich – oprócz tej, którą wkrótce otrzyma jej mąż. Oscar chrząknął, aby rozpocząć przemówienie, na pewno długie, Elisabeth znów poczuła, że jej pierś rozpiera poczucie szczęścia. Ale nie tylko. Również triumfu. Bo właśnie tym był w gruncie rzeczy ten wieczór: triumfem.
Gwar rozmów nie ucichł, więc Oscar chrząknął jeszcze głośniej, tym razem z pewną irytacją. Kiedy w końcu zapadło milczenie, uniósł podbródek, podniósł kartkę i zaczął mowę:
– Henningu! Thomas Mann powiedział, że książki są układem krwionośnym duszy. Nikt nie uosabia tego lepiej od ciebie. Od blisko czterdziestu lat wzbogacasz nasze dusze, napełniając ich naczynia krwionośne swoimi tekstami. Twój hołd złożony kobiecie dotarł do wszystkich na świecie, był czytany, dyskutowany, studiowany i opiewany w najróżniejszych językach…
Elisabeth wypiła duży łyk wina. Uwielbiała Oscara, ale bez wina nie wytrzymałaby całego przemówienia.
Przyszła pora na drugie danie. Patrik Hedström pociągał coraz mocniej za krawat i kołnierzyk. Louise nie spędziła zbyt wiele czasu przy stole, za to jego sąsiadka z drugiej strony siedziała zwrócona do niego, ponieważ jej towarzysz przy stole był zainteresowany głównie winem.
– Ściągnij ten krawat, do diabła – powiedziała z uśmiechem.
Patricia Smedh była autorką powieści, które dobrze się sprzedawały, ale były również chwalone przez krytyków. „I tak się nawet nie zbliżam do nakładów książek twojej żony”, zwierzyła mu się.
– W tym towarzystwie niczego nie zdejmę – odparł Patrik, ale poluzował nieco krawat, zanim wypił łyk swego wina o pełnym smaku. Wolał nie liczyć, który to był kieliszek.
– Elisabeth nie miałaby nic przeciwko temu – powiedziała Patricia, uśmiechając się jeszcze szerzej, a zmarszczki wokół jej oczu się pogłębiły. – Chociaż Hennig zawsze był bardziej nastawiony na poprawność.
– Elisabeth jest chyba wydawczynią Henninga, czy tak?
Patrik musiał pogrzebać w pamięci, przypominając sobie, co mówiła mu wcześniej Erica. Kochał swoją żonę i podziwiał jej zawód, ale kiedy zaczynała mówić o sprawach dotyczących książek i świata wydawniczego, szczerze mówiąc, najczęściej się wyłączał.
– Tak, Elisabeth jest wręcz legendarną redaktorką. Jej rodzina założyła wydawnictwo Bauer zaledwie kilka lat po powstaniu wydawnictwa Albert Bonniers. Od początku była redaktorką prowadzącą Henninga, który po ich ślubie przyjął jej nazwisko.
Patricia upiła trochę wina. Prawie nie tknęła go przy jedzeniu, a podano dotąd dwie potrawy. Wydawało się, że pije głównie wodę.
– Nie jest to trudne? Mam na myśli, pracować razem w ten sposób? – zaciekawił się Patrik.
– W ich przypadku to działa. Najwyraźniej – odparła Patricia, wzruszając ramionami.
Patrik poczuł na karku czyjąś dłoń. Erica szła na swoje miejsce, wracając z toalety. Sądząc po jej oddechu i cokolwiek chwiejnej równowadze, chyba też wypiła sporo wina. Na szczęście jutro rano będą mogli pospać.
– Zajęłaś się moim mężem, jak należy? – spytała Erica, mierzwiąc mu włosy.
– Jest przemiły – odparła Patricia. – Fajnie, że choć raz spotykamy się w twoich rodzinnych stronach, a nie tylko na targach książki. Jak ci idzie z Olem?
Erica przewróciła oczami.
– Zamierza uczyć mnie pisania, żebym osiągnęła wyżyny moich możliwości, zamiast rzucać perły przed wieprze.
Patricia zaśmiała się cicho.
– A przy tym korzysta z okazji i kładzie mi rękę na udzie – ciągnęła Erica.
– Cholera jasna. – Patrik już chciał wstać.
Erica położyła dłonie na jego barkach i pocałowała w policzek.
– Poradzę sobie, kochanie, to jest nawet zabawne.
Uśmiechnęli się do siebie, Patrik potoczył wzrokiem po sali.
– Słuchaj, co to za para siedzi obok Henninga i Elisabeth? Ona wygląda, jakby kij połknęła, a on jak wyjęty z pisma o majątkach ziemskich4.
– Masz dobry zmysł obserwacyjny i to, co powiedziałeś, jest nie od rzeczy, chociaż wynika z uprzedzeń – mruknęła. – To rodzice Louise, Lussan i Pierre. On jest dziedzicem jednego z największych majątków ziemskich w Skanii ze wszystkim, co się z tym łączy, a małżeństwem są od wczesnej młodości.
– Wyczytałaś to w „Svensk Damtidning”5, gdy byłaś u fryzjera? – zaśmiał się Patrik.
Prychnęła.
– Nie, Louise mi mówiła. Bo widzisz, my rozmawiamy ze sobą podczas naszych spacerów. No, wracam do mojego lepkiego towarzystwa. Widzę, że do wygłoszenia przemówienia szykuje się młodszy syn.
Patrik patrzył długo za odchodzącą Ericą. Jego żona była tu najładniejsza, bez gadania. A jutro poleżą sobie długo w łóżku…
Brzęknęło szkło, Erica miała rację. Będzie następne przemówienie. Patrik pogubił się w ich liczbie po chyba dwunastym z kolei. W dodatku były długie.
– Cześć wszystkim!
Wstał mężczyzna w wieku około czterdziestki. Patrikowi przypomniało się, jak Erica mówiła mu, że facet ma na imię Rickard. Straszny bufon, to pierwsze wrażenie, jakie odniósł. Ulizane włosy, na nadgarstku rolex, zarozumiała mina. W dodatku wyraźnie podpity. Chwiał się, unosząc kieliszek i starając się skupić wzrok na swoich świętujących rodzicach.
Podniósł do góry dwie koperty.
– Mam tu dwie różne mowy. Wybierz sobie jedną z nich, tato… – Zaśmiał się głośno z własnego żartu, a potem odrzucił obie koperty. – Nieeee, aż tak źle nie jest. Mamo, tato, wiem, że to wieczór was obojga, jednak chciałbym zacząć od ciebie, tato. Nie byłeś zbyt dobrym ojcem…
Patrik zakrztusił się winem i spojrzał z przerażeniem na gościa. Kurde, co to będzie?
Henning zacisnął pięści pod stołem. Rickard. Wciąż to samo. Już od małego wydawało się, że koniecznie musi wszystko zepsuć na swojej drodze. Całkiem inaczej niż Peter, który zawsze był w porządku.
Henning spojrzał na starszego syna. Na twarzy Petera rysowało się to samo wzburzenie, które on czuł. Przy stole dla dzieci siedzieli Max i William, obaj w krawatach w szaro-białe paski, które wcześniej wspólnie wybrali. Patrzyli wielkimi oczami na swego stryja.
Elisabeth położyła rękę na udzie męża. Henning nigdy nie pojmował jej słabości do Rickarda. Była zaślepiona w stosunku do syna, gotowa wszystko mu wybaczyć i ciągle dawać mu nową szansę.
– Za dużo wypił – zauważyła szeptem, a Henning nachylił się do niej.
– Kompromituje się – odparł cicho. – I nas.
Kątem oka zobaczył przerażone spojrzenie Lussan i zawstydził się. Wiedział, jak bardzo rodzice Louise przestrzegają etykiety, w ich środowisku takie zachowanie było po prostu nie do przyjęcia.
– Jutro na pewno dostaniesz przeprosiny.
Elisabeth ścisnęła mocno jego udo. Henning zacisnął zęby. Najchętniej wstałby, chwycił młodszego syna za kołnierz i wywlókł z lokalu. Jednak wszystkie oczy były skierowane na nich. W dodatku od teraz spoczywała na nim odpowiedzialność za coś ważniejszego niż on sam. Był nie tylko Henningiem Bauerem – pisarzem, mężem i ojcem, bo wkrótce będzie również Henningiem Bauerem, laureatem literackiej Nagrody Nobla. Nie mógł sobie pozwolić na awanturę. Dlatego też, podczas gdy syn na chwiejących się nogach i ze szklistym spojrzeniem pozbawiał go czci i honoru, Henning tylko się sztywno uśmiechał. A gdy przydługa mowa wreszcie się skończyła, zaklaskał jako pierwszy.
– O Boże – wybuchła Erica, zwracając się do Olego.
Było już po deserze, sala zaczęła pustoszeć. Wielu spośród gości mieszkało w hotelu i poszli przebrać się przed tańcami, przypudrować nosy albo po prostu odetchnąć po mowie Rickarda. Zapanował nastrój wzburzenia, Peter przed chwilą przeprosił i wstał, by pójść do rodziców.
– Nawet w najlepszych rodzinach… – zauważył przeciągle Ole i skinął na młodą kelnerkę, wskazując na swoją pustą szklankę do whisky.
Vivian Stenklo nachyliła się nad stołem. Podczas kolacji nie odzywała się za wiele, ale widać było, że wstrząsnęło nią przemówienie młodszego syna Bauerów.
– Rickard zawsze był problemowym dzieckiem – powiedziała. – Ciągle chodzi do matki, żeby prosić o pieniądze. Żyje grubo ponad stan, skacze z posady na posadę, które ona mu załatwia, albo też zakłada jakiś biznes, w który ona ma zainwestować, a potem są z tego nici. Gdyby był tu Rolf, wytargałby go za uszy.
– Tak, szkoda, że nie mógł przyjść – skomentowała Erica. Vivian spuściła wzrok, więc dodała pojednawczo: – Na pewno ma dużo pracy w związku z wystawą. Widziałam, że odbędzie się w galerii po przeciwnej stronie ulicy, i bardzo na nią czekam. Jego fotografie są rzeczywiście klasą samą dla siebie. Co tym razem będzie tematem wystawy? Borneo? Antarktyda?
– Naprawdę nie wiem – odparła Vivian. – On mówi, że to będą reminiscencje z przeszłości. À propos przeszłości Rolfa, była w niej pewna zagadka, która chyba mogłaby być warta pani zainteresowania. Dotyczy morderstwa… – Uśmiechnęła się porozumiewawczo i wstała. – Idę się odświeżyć. Pozwoliłam sobie wynająć na tę noc pokój w hotelu, żeby nie budzić Rolfa późnym powrotem do domu. Ale wpadnij w tygodniu do galerii, Rolf na pewno chętnie opowie ci o tym coś więcej.
– Absolutnie. Dziękuję – powiedziała Erica.
Co ta Vivian powiedziała? Niewyjaśnione morderstwo?
Jej myśli przerwał Ole, który raczej nie zwrócił uwagi na słowa Vivian.
– Słyszałaś? – spytał, nachylając się bliżej Eriki. Podczas całej kolacji przysuwał się trochę za blisko. Teraz leniwym ruchem sięgnął do pełnej szklanki i upił spory łyk, po czym ciągnął: – Wiesz, że Henning dostanie literackiego Nobla?
Patrzył spod zmrużonych powiek, miał wilgotne wargi. Jego ręce znów powędrowały do jej nogi, a Erica znów je odsunęła.
– A ty skąd wiesz?
Nie potraktowała jego pijackiego gadania zbyt poważnie. Wszystkim było wiadomo, że informacja, kto dostanie Nobla, jest tajemnicą ściśle przestrzeganą przez osiemnaścioro członków Akademii. Wprawdzie mówiło się o jakichś przeciekach, ale Erica nie przywiązywała do tego wagi. Szwedzki świat kultury uwielbiał plotkować.
Ole w pierwszej chwili nie odpowiedział, tylko upił kolejny łyk whisky. Zaraz opróżni szklankę. Następnie odwrócił się lekko i wskazał na swoją żonę, siedzącą przy innym stole. Susanne Hovland była uderzająco piękną kobietą. Kruczoczarne włosy, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe i idealna jasna karnacja podkreślona przez sukienkę w kolorze lila.
– Susanne mi wszystko mówi. Nie mamy przed sobą tajemnic. Ona mnie kocha. – Zatoczył ręką w jej stronę, o mało nie zwalając przy okazji wszystkich kieliszków. – Dostał dziś telefon z wiadomością – zachichotał Ole.
Opróżnił szklankę i skinął ponownie na kelnerkę. Opuścił rękę, która znów wylądowała na udzie Eriki i zaraz powędrowała wyżej, ale Erica w tym momencie miała dość. Wzięła swoją wieczorową torebkę i podziękowała za miły wieczór. Ole patrzył za nią z zawiedzioną miną.
Idąc do łazienki, Erica zerknęła w stronę Henninga, który był pogrążony w rozmowie z Peterem. Czy to możliwe? Parsknęła i pokręciła głową. Z Akademii Szwedzkiej nie ma przecieków.
Całe ciało go bolało, ale w końcu był zadowolony. Sam już nie wiedział, ile razy przewiesił zdjęcia, a raczej puste ramki, które je symbolizowały, ale pewnie ze sto razy. Nie było w tym nic wyjątkowego. Tak zazwyczaj wyglądał ten proces. Jednak nigdy nie było to dla niego równie ważne jak dziś. Musiało być tak jak trzeba.
Stanął tyłem do drzwi wejściowych, usiłując postawić się w roli zwiedzającego, który ogląda te fotografie pierwszy raz. Przeszedł powoli przez galerię, zatrzymując się przed każdą karteczką, tak jak będą robić zwiedzający. Postawił sobie za cel, aby wszystkie zdjęcia budziły u widza uczucie, które towarzyszyło jemu przy ich robieniu. Właśnie dlatego tak ważna była kolejność. Tylko amatorzy wrzucają zdjęcia byle jak. Chodzi o właściwy odbiór.
Do galerii docierał gwar rozmów i muzyka. Rolf wyobrażał to sobie. Elisabeth i Henning w wieczorowych strojach, cieszący się tym, że są w centrum uwagi. Ole wkrótce pijany i z lepkimi łapami, Susanne obserwująca czujnie męża. Vivian, której oby było przyjemnie, chociaż co pewien czas pewnie kieruje w jego stronę jakąś gniewną myśl.
Kiedy skończy już tę wystawę, ich małżeństwo będzie potrzebowało miłości i troski, miał tę świadomość. Nie chciał zasmucać ani denerwować Vivian. Tak się po prostu stało. Kochał żonę. Nie tak jak kiedyś kochał Ester, bo ona była jak z jego krwi, podczas gdy on i Vivian przypominali raczej dwa ciała niebieskie krążące po tej samej orbicie wokół wspólnego słońca. Gdzie tym słońcem była jego sztuka. Wiedział jednak, że znajdzie ją, gdy będzie jej potrzebował. A będzie jej potrzebował.
Drgnął, słysząc pukanie do drzwi. Właśnie postawił fotografię zatytułowaną Wina pod ramką wyznaczającą jej miejsce. Najważniejsza fotografia z całej wystawy i jej umiejscowienie w samym środku.
Niechętnie poszedł do drzwi. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano w samym środku procesu przygotowywania wystawy, ale pukanie było uparte.
– O, cześć – odezwał się, otworzywszy drzwi. – To ty?
Następnie cofnął się od drzwi, wpuszczając gościa.
– Będę mógł z tobą potem zatańczyć?
William pociągnął Ericę za spódnicę i spojrzał na nią z nadzieją.
A jej serce aż zmiękło.
– No pewnie! To dla mnie zaszczyt. Pierwszy taniec, co ty na to?
– Obiecałem go Louise – odpowiedział William ze zmartwioną miną, ale zaraz się rozpromienił. – Z tobą będzie drugi, dobrze? Drugi jest prawie tak samo ważny jak pierwszy.
Erica przykucnęła, żeby spojrzeć Williamowi prosto w oczy.
– Nie mów nikomu, ale według mnie drugi taniec jest właściwie lepszy. Podczas pierwszego człowiek nie bardzo wie, jak się ruszać, więc robi to niepewnie i chwiejnie. Co innego przy drugim tańcu. Zaklepujemy go!
– Super! – powiedział radośnie William i pobiegł.
Erica podniosła się i zobaczyła, że Peter patrzy na nią z rozbawieniem.
– Zdaje się, że mój syn się w tobie durzy.
– On jest cudowny – odparła, uśmiechając się szeroko. – Świetnie się bawią razem z Mają. Powinieneś ich zobaczyć. Nadają na tej samej fali.
– Cóż, z tego, co słyszałem, Maja działa na niego uspokajająco. Bo w domu jest z niego prawdziwy pędziwiatr.
– Ach tak? – Erica zaśmiała się. – Nie znam go od tej strony, więc może masz rację. Maja rzeczywiście działa uspokajająco na otoczenie.
– Przyjemna cecha – zauważył Peter, opierając się o filar w środku sali. Erica zgadzała się z tym, ale nie mogła nie przypomnieć sobie słów Anny, że od dziewczyn oczekuje się, żeby utrzymywały w ryzach chłopaków.
Wokół trwały gorączkowe działania przygotowujące salę do tańców, ale ubyło trochę gości i już nie było tak gorąco. Erica odetchnęła głęboko i wygładziła górę sukienki.
– Cecily była taka sama – ciągnął Peter, patrząc czule na Williama, który rozmawiał z muzykami, gestykulując przy tym z ożywieniem. – Umiała zachować spokój w każdej sytuacji i promieniowała na wszystkich taką stateczną energią. Harmonią, chyba tak bym to wyraził. Cecily promieniowała harmonią.
– Chłopcy nadal przeżywają jej śmierć?
Erice jak zwykle ściskało się serce na myśl o tym, że William i Max stracili mamę.
– Tak. I pozwalam im na to. Dużo o niej rozmawiamy, oglądamy zdjęcia i filmy z nią. Cecily wciąż z nami jest. A Louise ma do tego fantastyczny stosunek.
– To chyba nie zawsze jest łatwe? – spytała ostrożnie Erica.
– Żyć obok ducha? Pewnie nie jest – przyznał. Obrócił kieliszek w palcach. – Ale ona rozumie, że to są dwie różne rzeczy. Nasza żałoba po Cecily nie ma wpływu na naszą miłość do Louise.
– Macie dobry kontakt z rodzicami Cecily? Babcią i dziadkiem chłopców?
– Niestety zmarli jeszcze przed ich urodzeniem. A Lussan i Pierre, szczerze mówiąc, nie nadają się na zastępczych dziadków.
Zaśmiał się i wymienił z Ericą porozumiewawcze spojrzenie.
– Rozumiem, co masz na myśli. Nie należą raczej do serdecznych osób.
– Zabawa z dzieckiem na podłodze to nie dla nich. Skupiają się na zupełnie innych rzeczach i myślę sobie, że dorastanie w tym ich olbrzymim majątku w Skanii musiało być dla Louise trudne.
– Wydaje mi się, że i tak sobie nieźle poradziła – zauważyła Erica, unosząc kieliszek w stronę Louise, która właśnie weszła do sali i miała w oczach stres.
– Ludzie rozproszyli się po całym hotelu. Nie wiem, jak ich tutaj ściągnąć, kiedy rozpoczną się tańce – powiedziała Louise, kiedy już doszła do nich. – Rickard stroi fochy w swoim pokoju, a Ole się zalał i zasnął na schodach, musiałam postawić go na nogi. O Boże, kochanie, zastrzel mnie, gdy następnym razem twoi rodzice poproszą mnie o zorganizowanie jakiejś imprezy.
(Camilla Läckberg, "Kukułcze jajo", Wydawnictwo Czarna Owca". Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki).