© Kawiarenka Kryminalna
  • Recenzje
  • Konkursy
  • Zapowiedzi
  • Wywiady
  • Podróże
  • Relacje
  • Postacie
  • Różności

Logo Kawiarenki Kryminalnej, design: Damian Matyszczak.

  • Marta Matyszczak, Przepraszam, ja jużx nie żyję
  • Bernard Minier, Niewidzialne

Camilla Läckberg, Kukułcze jajo – fragment powieści

Dodał(a): Marta Matyszczak
Kategoria: Różności
Opublikowano: 09 październik 2023
Odsłon: 731
Okładka Kukułczego jaja Camilli Lackberg

Zapraszamy do lektury fragmentu najnowszej powieści Camilli Läckberg pod tytułem „Kukułcze jajo”. To już jedenasty tom kryminalnej serii osadzonej we Fjällbace.

Sobota

STAŁ I PATRZYŁ NA FOTO­GRA­FIE. Wie­dział, że Vivian jest na niego zła o to, że nie idą na przy­ję­cie, ale nie potra­fił się prze­móc. Czas w końcu go dości­gnął i zmu­sił do poszu­ka­nia prawdy, co pew­nie nale­żało zro­bić dawno temu.

To, co się wtedy wyda­rzyło, cią­żyło mu przez lata, jak kamień młyń­ski uwią­zany u szyi. Bał się pytań, odpo­wie­dzi i wszyst­kiego, co pomię­dzy nimi. Wybory, któ­rych doko­nał, ufor­mo­wały go jako czło­wieka. A to, co teraz widział w lustrze, nie przy­da­wało chluby. Bo decy­zja, aby żyć z prze­pa­ską na oczach, ni­gdy nie przy­nosi chluby. W końcu zmu­sił się, żeby ją zedrzeć. I dzia­łać, wycho­dząc od tego, co zoba­czył.

Powoli, ostroż­nie wyj­mo­wał opra­wione foto­gra­fie, jedną za drugą, usta­wił tak pod ścianą i poli­czył do szes­na­stu. Były wszyst­kie.

Cof­nął się kilka kro­ków i przy­glą­dał im się. Następ­nie się­gnął po swoje prost­sze, pro­wi­zo­ryczne ramki. Na kar­tecz­kach zapi­sy­wał tytuły foto­gra­fii dużymi nie­rów­nymi lite­rami. Potem wyjął rolkę sko­cza i przy­cze­pił kar­teczki do ramek. Nie potrze­bo­wał foto­gra­fii, żeby je widzieć przed sobą, kiedy zmie­niał miej­sca zawie­sze­nia ramek na bia­łych ścia­nach gale­rii. Każdą z tych foto­gra­fii miał jak wdru­ko­waną w oczy, wystar­czyło się­gnąć do pamięci, żeby je widzieć wyraź­nie.

Wie­dział, że przy­go­to­wa­nie wystawy zabie­rze mu wiele godzin, przy­pusz­czal­nie będzie je wie­szał do późna w nocy, a jutro zapłaci za to pewną cenę, bo nie był już młody. Jed­nak wie­dział rów­nież, że pod­czas wer­ni­sażu po raz pierw­szy od lat poczuje się lekko i swo­bod­nie.

Następ­stwa jego decy­zji będą dra­ma­tyczne, jed­nak już nie mógł brać ich pod uwagę. Robił to przez aż nazbyt dłu­gie lata. Żyli wszy­scy w mrocz­nym cie­niu wła­snych kłamstw. Ow­szem, gro­ziło to, że zostaną znisz­czeni, ale i tak zamie­rzał ujaw­nić prawdę, zarówno swoją, jak i ich.

Ni­gdy nie czuł się rów­nie wolny jak teraz, gdy ostroż­nie przy­cze­piał do ramy kar­teczkę ze sło­wem Wina.

Już nie bał się nawet śmierci.

Erica Falck się prze­cią­gnęła. Cie­płe łóżko kusiło, żeby jesz­cze pole­żeć, jed­nak obie­cała Louise Bauer, że wybiorą się na mar­szo­bieg, co miało nastą­pić za jakąś godzinę. Nie wia­domo po co. Pew­nie Louise stre­suje się w związku z uro­czy­sto­ścią i potrze­buje się wyga­dać.

– Naprawdę musimy tam iść?

Patrik jęk­nął i poło­żył sobie poduszkę na twa­rzy. Erica zerwała ją i lekko go trzep­nęła.

– Będzie bar­dzo przy­jem­nie! Dobre jedze­nie, tro­chę faj­nych win, twoja żona choć raz odszy­ko­wana…

Patrik zamknął oczy i skrzy­wił się.

– Złote wesele. Erica, co tam będzie faj­nego? Kupa nadę­tych gości i roz­wle­kłe prze­mó­wie­nia. Prze­cież wiesz, jacy ludzie tam przyjdą.

Znów jęk­nął.

– I tak tam pój­dziemy, więc lepiej zaci­snąć zęby i nasta­wić się pozy­tyw­nie – odparła.

Uznała, że już prze­kro­czyła gra­nicę dziar­sko­ści, więc pochy­liła się nad leżą­cym obok Patri­kiem i pogła­skała go lekko po piersi. Serce w środku biło mocno, aż trudno było uwie­rzyć, że miał z nim kie­dyś pro­blem, ale nie­po­kój pozo­stał.

– Louise ocze­kuje, że przyj­dziemy. Poza tym uwiel­biam cię w gar­ni­tu­rze. Wyglą­dasz wtedy nie­sa­mo­wi­cie ele­gancko, zwłasz­cza w tym gra­na­to­wym.

– Ale z cie­bie kom­ple­men­ciara.

Poca­ło­wał ją deli­kat­nie w usta, ale poca­łu­nek momen­tal­nie stał się głęb­szy. Patrik przy­cią­gnął ją do sie­bie i wtedy jak zwy­kle Erica poczuła, że robi jej się gorąco i jej ciało wiot­czeje.

– Dzie­ciaki mogą tu wejść lada moment – mruk­nęła mu pro­sto w usta.

W odpo­wie­dzi nacią­gnął koł­drę na nich oboje. Zaraz zro­biło się pod nią gorąco, nie liczyło się nic poza nimi dwoj­giem. Poza ich cia­łami, war­gami, odde­chami.

Na potwier­dze­nie wcze­śniej­szego ostrze­że­nia Eriki roz­legł się głu­chy odgłos.

– Bawimy sie fowa­nego! – krzyk­nął rado­śnie Noel i wsko­czył na łóżko, a zaraz za nim jak wystrze­lony z armaty Anton, który wylą­do­wał pro­sto na klej­no­tach Patrika.

– Aua, do jasnej… – tu urwał, bo Erica spoj­rzała zna­cząco. – I cia­snej!

Noel i Anton aż się krztu­sili ze śmie­chu. Erica uśmiech­nęła się i wes­tchnęła. Mieli z Patri­kiem kilka sekund dla sie­bie, no i dobrze. Pochy­liła się i poła­sko­tała chłop­ców, któ­rzy zawyli jak wilki.

– Chcia­łam, żeby pooglą­dali tele­wi­zję, ale wymknęli się na górę, kiedy wyj­mo­wa­łam jogurt.

Sto­jąca w drzwiach Maja, w koszuli noc­nej z jed­no­roż­cem, z rezy­gna­cją roz­ło­żyła ręce.

– Kocha­nie, nie musisz ich pil­no­wać rano, mogą tu przy­cho­dzić – ode­zwał się Patrik, kiwa­jąc na nią, żeby też przy­szła.

Maja, zawsze taka odpo­wie­dzialna, zawa­hała się, ale w końcu uśmiech­nęła się sze­roko i sko­czyła na łóżko, żeby też wziąć udział w zaba­wie. Erica z Patri­kiem spoj­rzeli na sie­bie. Są ide­alną rodziną. Po pro­stu ide­alną.

– Myślisz, że zadzwo­nią wcze­śniej, czy musimy cze­kać do czwartku? Cza­sem jed­nak uprze­dzają.

Hen­ning Bauer bęb­nił pal­cami po stole. Był pierw­szy week­end paź­dzier­nika. Za oknem zapa­no­wała jesień, szare grzy­wia­ste fale ude­rzały o gład­kie skałki wysepki. Ich wysepki.

Patrzył na Eli­sa­beth, sie­działa naprze­ciwko nad fili­żanką her­baty.

– No bo prze­cież docho­dzą słu­chy, że jestem jed­nym z ostat­nich pię­ciu kan­dy­da­tów. Co oczy­wi­ście nie zna­czy, że to ja wygram. Gwa­ran­cji nie ma. Jed­nak jeśli to prawda, to mam dwa­dzie­ścia pro­cent szans.

Jego palce wciąż bęb­niły po stole.

Żona popi­jała her­batę. Hen­ning podzi­wiał jej spo­kój. Na tym pole­gała ich rela­cja w odnie­sie­niu do jego pisar­stwa. On wpa­dał w pod­nie­ce­nie, ona tono­wała. On się nie­po­koił, ona łago­dziła.

Bęb­niąc pal­cami, cze­kał na jej odpo­wiedź. Potrze­bo­wał jej nadziei, słów, że wszystko się ułoży.

Po kilku łykach her­baty Eli­sa­beth deli­kat­nie odsta­wiła fili­żankę na spodek. Pili z tych fili­ża­nek przez wszyst­kie lata swego mał­żeń­stwa. Były jed­nym z nie­zli­czo­nych pre­zen­tów na ich wystawny ślub i wesele, ale za żadne skarby świata nie potra­fiłby powie­dzieć, od kogo je dostali.

Na zewnątrz jakaś fala uro­sła bar­dziej od innych i spa­dła kaskadą na pano­ra­miczne okno, które zaj­mo­wało całą dłuż­szą ścianę domu. Sól zosta­wiała ślady na szy­bie, gospo­sia Nancy miała istne urwa­nie głowy z cią­głym czysz­cze­niem. W archi­pe­lagu nie­uchronna była zmien­ność, wyglą­dało to tak, jakby przy­roda cią­gle pró­bo­wała odzy­ski­wać teren i wypy­chać stam­tąd cywi­li­za­cję.

– Nie martw się, kocha­nie. Albo zadzwo­nią dziś, jutro, albo pocze­kają do czwartku. Chyba żeby nie zadzwo­nili. A jeśli zadzwo­nią, w co oczy­wi­ście wie­rzę, masz udać zdu­mie­nie. Nie wolno ci zdra­dzić, że wiemy, że znaj­do­wa­łeś się na koń­co­wej liście.

Hen­ning kiw­nął głową ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym na okno.

Camilla Lackberg, Kukułcze jajo

– Natu­ral­nie, kocha­nie. Natu­ral­nie.

Palce stu­kały w jakimś nie­ja­snym ryt­mie, pod­czas gdy Hen­ning obser­wo­wał ślady pozo­sta­wione na szy­bie przez wodę. Jeden z pię­ciu. Powi­nien być zado­wo­lony, ale kiedy już wie­dział, co znaj­duje się w jego zasięgu, co może mu przy­nieść jeden jedyny tele­fon, pra­wie nie mógł zła­pać tchu.

– No już, a teraz zjedz coś – powie­działa Eli­sa­beth, pod­su­wa­jąc mu koszyk ze świeżo upie­czo­nymi buł­kami. – Przed nami długi dzień, nie mówiąc o dłu­gim wie­czo­rze, więc żebyś mi o dzie­sią­tej nie zasnął za sto­łem.

Wie­dząc, że nie wolno mu zro­bić tego, o czym mówiła żona, Hen­ning się­gnął po cie­płą bułeczkę. Posma­ro­wał ją grubo masłem, które natych­miast wsią­kło w bułkę.

– Wie­czo­rem będziemy tań­czyć – powie­dział z peł­nymi ustami i mru­gnął do Eli­sa­beth, która lekko się uśmiech­nęła.

– Wie­czo­rem będziemy tań­czyć.

– O Boże, o któ­rej musia­łaś wsiąść na łódź? I to jesz­cze w taką pogodę?

Osła­nia­jąc ręką twarz przed wia­trem, Erica usi­ło­wała nadą­żyć za Louise Bauer, co zawsze było spo­rym wyzwa­niem. Jak­kol­wiek szybko by szła, Louise szła jesz­cze szyb­ciej. Mar­szu nie uła­twiały też roz­bry­zgi fal ude­rza­ją­cych o brzeg zale­d­wie parę metrów za nimi. Pewną osłonę sta­no­wiły drew­niane domki, ale według Eriki nawet one kuliły się na wie­trze.

– E, i tak się zawsze budzę około szó­stej – powie­działa Louise. – Zresztą to będzie długi dzień, odpo­wia­dam za całość uro­czy­sto­ści, więc musia­łam zacząć od ener­gicz­nego mar­szu.

Erica prze­wró­ciła oczami, ale rozu­miała, że Louise musi uwol­nić głowę. Bycie asy­stentką swego teścia Hen­ninga Bau­era, jed­nego z naj­bar­dziej wiel­bio­nych pisa­rzy szwedz­kich, na pewno nie było łatwe.

– Ja chyba ni­gdy nie poczu­łam, że koniecz­nie potrze­buję zro­bić sobie taki power­walk – mruk­nęła Erica. – Jak się­gam pamię­cią, to w ogóle ni­gdy nie czu­łam, że powin­nam upra­wiać jakiś sport.

Louise się zaśmiała.

– Zabawna jesteś. Prze­cież to jasne, że ruch ci dobrze zrobi. Czło­wiek nabiera ener­gii na cały dzień!

Erica pró­bo­wała roz­ma­wiać, jed­no­cze­śnie wcho­dząc szybko pod górę na Galärbacken. Owi­nęła się moc­niej swoją nie­bie­ską kurtką Helly Han­sen. Louise, rzecz jasna, miała na sobie ide­alne ciu­chy, zarówno wia­trosz­czelne, jak i nie­prze­ma­ka­jące.

– Uwiel­biam uczu­cie, które przy­cho­dzi już po fak­cie, jeśli o to ci cho­dzi. Ale w trak­cie? Nope. Nitch. Nada. Cho­ciaż wiem, że tego potrze­buję.

Erica zatrzy­mała się na moment, żeby odsap­nąć. Louise zwol­niła kroku i spoj­rzała na nią.

– Szcze­rze mówiąc, czuję się ostat­nio byle jak – cią­gnęła Erica – chyba powo­dem jest zła dieta i dłu­gie sie­dze­nie. Plus wiek. Nie zapo­mi­najmy o nim. Już czuję, że powoli nad­cho­dzi meno­pauza. Ty tego nie czu­jesz?

Louise znów ruszyła.

– Jestem wpraw­dzie parę lat star­sza od cie­bie… – Louise zawa­hała się i przy­spie­szyła, mija­jąc aptekę. – W mło­do­ści musia­łam usu­nąć macicę. Rak. A teraz to, co kie­dyś było wiel­kim zmar­twie­niem, zaczęło powoli zamie­niać się w bło­go­sła­wień­stwo.

– Ojej, prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam.

Erica skrzy­wiła się. Oczy­wi­ście, musiała popeł­nić gafę.

– Nic nie szko­dzi. To nie tajem­nica, cho­ciaż rzadko o tym wspo­mi­nam. „Cześć, na imię mi Louise i nie mam macicy”.

Erica zaśmiała się gło­śno. Wła­śnie to uwiel­biała u Louise: jej otwar­tość i sar­ka­styczne poczu­cie humoru.

Poznały się przez dzieci, na placu zabaw przy Ingrid Berg­mans torg. Maja od razu zaprzy­jaź­niła się z synem Louise, Wil­lia­mem, który był od niej może rok star­szy. I pod­czas gdy dzieci się bawiły, Erica i Louise nawią­zały roz­mowę. To było zeszłego lata, teraz spo­ty­kały się za każ­dym razem, gdy Louise przy­jeż­dżała z rodziną do Fjällbacki.

Erica musiała jed­nak przy­znać przed sobą, że bar­dziej ceniła sobie wspólne wie­czory przy winie niż nawyki Louise, aby w porę i nie w porę upra­wiać mar­szo­biegi.

– A jak się czu­jesz w związku z dzi­siej­szym wie­czo­rem?

W tym momen­cie Erica poma­chała Danowi, mężowi swo­jej sio­stry, który wła­śnie wyje­chał z par­kingu przed skle­pem Kon­sum. Odma­chał wesoło, wydało jej się, że chyba się lekko pod­śmiewa z jej mar­szo­biegu.

– Co ci mam powie­dzieć? Może być. Za jakąś godzinę przy­jadą moi rodzice i będzie jak zwy­kle. Z dru­giej strony będą mogli sko­rzy­stać z domu zna­jo­mych koło Badis, więc są zado­wo­leni. A jeśli cho­dzi o przy­ję­cie, to Hen­ning mówi jedno, a Eli­sa­beth dru­gie. I wszy­scy wie­dzą, że będzie tak, jak ona chce, jed­nak to zawsze ja mam zaszczyt to zako­mu­ni­ko­wać.

– Na pewno będzie fajny wie­czór – zauwa­żyła Erica.

Louise odwró­ciła się do niej i uśmiech­nęła.

– Mówisz tak, żeby być uprzejma. „Fajny” to nie jest słowo, któ­rego bym użyła w odnie­sie­niu do zło­tego wesela. Jed­na­ko­woż jedze­nie będzie smaczne, oso­bi­ście spró­bo­wa­łam wszyst­kich dań z jadło­spisu, a wino poleje się stru­mie­niami. Dopil­no­wa­łam rów­nież, żeby­ście z Patri­kiem mieli dobre miej­sca. Patrik będzie miał ogromną przy­jem­ność popro­wa­dzić mnie do stołu, a twoim towa­rzy­szem będzie mój nad­zwy­czaj sym­pa­tyczny mąż.

– Wspa­niale – sko­men­to­wała Erica, łapiąc się za bok. Zakłuło ją.

Okrą­żały już górę, aby wró­cić do mia­steczka, i wła­śnie minęły stromy stok po pra­wej, który w latach dzie­ciń­stwa Eriki nazy­wano Sju gup­pen, czyli sied­mioma wybo­jami, gdzie można było roz­wi­nąć na san­kach pręd­kość wręcz śmier­telną. Pró­bo­wała wyli­czyć, ile zostało do końca trasy, i stwier­dziła, że sta­now­czo za dużo.

Przed nią ryt­micz­nie pod­ska­ki­wał koń­ski ogon Louise, która wyry­wała do przodu bez widocz­nego wysiłku. Erica pochy­liła się, pod­nio­sła jakiś kamień i zaci­snęła na nim dłoń w nadziei, że pomoże na coraz bar­dziej bole­sne kłu­cie. Pozo­stało tylko stwier­dzić, że ćwi­cze­nia fizyczne to rzecz nie dla niej.

– Roz­ma­wia­łeś z nią?

Tilde otwo­rzyła sze­roko piękne nie­bie­skie oczy, jed­no­cze­śnie przy­ło­żyła do sie­bie mocno wyde­kol­to­waną sukienkę.

Ric­kard Bauer zoba­czył metkę z lite­rami D&G, zga­dy­wał, że kosz­to­wała około trzy­dzie­stu, czter­dzie­stu tysięcy. Dla Tilde nie sta­no­wiło to powodu do zmar­twie­nia. Czy raczej nie sta­no­wiło aż do dziś. Gdy na kar­cie AmEx nagle zabra­kło nie­ogra­ni­czo­nych sum do wyda­wa­nia w Sztok­hol­mie, Paryżu, Medio­la­nie czy Dubaju.

– Poroz­ma­wiam – odparł, nie umie­jąc ukryć iry­ta­cji. Coraz bar­dziej draż­nił go jej głos. Zawsze był taki jęczący? I dzie­cinny? – Nie chcę tego robić przed przy­ję­ciem. Wiesz, jaka jest moja mama, mar­twi się, a ja nie chciał­bym jej zepsuć tego wie­czoru.

– Ojej, ale obie­cu­jesz, że jutro poroz­ma­wiasz? Na pewno?

Wydęła wargi i wypięła biust. Wła­śnie wzięła prysz­nic i była naga, tylko włosy owi­nęła ręcz­ni­kiem. Ric­kard poczuł reak­cję ciała. Fascy­no­wało go to. Mózg mógł się dener­wo­wać, ale penis reago­wał na nią jak na komendę.

– Obie­cuję, kocha­nie – odpo­wie­dział, prze­wra­ca­jąc ją na łóżko, z któ­rego nie­dawno wstali.

Krzyk­nęła gło­śno i zachi­cho­tała.

– No chodź, maleńki – powie­działa dzie­cin­nym gło­sem. – Chodź, chodź.

Ric­kard wtu­lił twarz mię­dzy jej duże piersi zamy­ka­jące go przed świa­tem.

Eli­sa­beth Bauer pod­nio­sła czer­wone kol­czyki nale­żące nie­gdyś do jej babki. Będą paso­wały ide­al­nie do sukienki, którą wybrała na kola­cję. Wisząca obok na wie­szaku czarna, którą włoży do tań­ców, była wdzięcz­niej­sza i mniej krę­pu­jąca ruchy niż ta wytworna, którą włoży tylko do kola­cji przy stole. YSL i Oscar de la Renta. Kupione wio­sną w Paryżu, gdy z Hen­nin­giem przez parę tygo­dni prze­by­wali w swoim tam­tej­szym miesz­ka­niu. Jeśli już robić zakupy na tak spe­cjalną oka­zję, jaką jest złote wesele, to tylko w Paryżu.

Eli­sa­beth odło­żyła ostroż­nie kol­czyki do gra­na­to­wego etui. Drgnęła na odgłos kolej­nej kaskady, która roz­pry­snęła się na oknie sypialni. Dom na Skjälerö był par­te­rowy i fale się­gały do wszyst­kich okien. Było to ich naj­bar­dziej mini­ma­li­styczne miesz­ka­nie. Apar­ta­menty w Sztok­hol­mie, Paryżu, jak i dom w Toska­nii były urzą­dzone znacz­nie bar­dziej luk­su­sowo. A jed­nak wła­śnie to miej­sce uko­chała naj­bar­dziej na świe­cie. Od uro­dze­nia spę­dzała tu każde lato. Nazwa Skjälerö nie miała nic wspól­nego z duszą1, bo wywo­dziła się od słowa skjäler, któ­rym w miej­sco­wym dia­lek­cie nazywa się omułki jadalne. Na wyspie leżały wszę­dzie sterty ślicz­nych nie­bie­skich muszli. Mewy upusz­czały omułki z dużej wyso­ko­ści, aby roz­bić je o różowe gra­ni­towe skałki i dostać się do mię­si­stego wnę­trza. Zosta­wały tylko sko­rupki jak nie­bie­skie kleksy na suro­wym kra­jo­bra­zie.

Wyspę kupił kie­dyś jej dzia­dek, teraz nale­żała do niej. Maleń­kie miej­sce nie­da­leko Fjällbacki oddzia­ły­wało na nią w nie­mal magiczny spo­sób. Wystar­czyło, że tu przy­je­chała, a wszyst­kie pro­blemy zni­kały. Nikt nie mógł ich tutaj nie­po­koić. Tu byli nie do zdo­by­cia. Znaj­do­wali się poza zasię­giem.

Przez wiele lat nie mieli tu nawet tele­fonu, jedy­nie krót­ko­fa­lówkę, ale to było kilka dekad temu. Obec­nie znaj­do­wały się tu wszyst­kie współ­cze­sne wygody. Tele­fon, elek­trycz­ność, wi-fi i aż za wiele kana­łów tele­wi­zyj­nych dla dzieci. Louise i Peter byli nadto wyro­zu­miali dla dzieci, któ­rym pozwa­lali prze­sia­dy­wać godzi­nami przed tele­wi­zo­rem i patrzeć na bijące się i awan­tu­ru­jące kolo­rowe postaci. Zamiast w tym cza­sie czy­tać jakąś dobrą książkę. Posta­no­wiła, że poroz­ma­wia z nimi o tym przy jakiejś oka­zji. Jed­nakże dora­dza­nie doro­słym dzie­ciom zawsze oka­zy­wało się draż­liwą sprawą. W tym przy­padku szcze­gól­nie draż­liwą w związku z tym, co się stało z Cecily.

Eli­sa­beth wzdry­gnęła się, odsu­wa­jąc od sie­bie nie­przy­jemną myśl, i sta­ran­nie wło­żyła obie sukienki do pokrow­ców. Mogłaby popro­sić o to Nancy, ale uwiel­biała dotyk kosz­tow­nych tka­nin w świet­nych gatun­kach. Nikt tak nie szyje sukni jak Oscar.

– Hen­ning! – zawo­łała w stronę gabi­netu, spo­dzie­wa­jąc się jedy­nie reak­cji w postaci mruk­nię­cia.

– Mhm – roz­le­gło się zza zamknię­tych drzwi.

– Pomy­śla­łam, że wło­żysz smo­king z Savile Row. Ten, który uszyli ci w zeszłym roku czy coś koło tego. Dobrze?

– Mhm – padło w odpo­wie­dzi, a Eli­sa­beth się uśmiech­nęła.

Smo­king był od dawna zapa­ko­wany i znaj­do­wał się już w bagażu, który mieli zabrać ze sobą na stały ląd. W ciągu lat mał­żeń­stwa nauczyła się jed­nak, że mąż powi­nien czuć się włą­czony i zapy­tany. Choćby decy­zja już zapa­dła. Pod­po­wie to Louise. Z całą życz­li­wo­ścią.

Sztok­holm, 1980

Pytte uwiel­biała przy­glą­dać się, jak Lola szy­kuje się do wie­czor­nego wyj­ścia. To były istne czary. Co wie­czór wyglą­dało to tak samo. Pytte leżała na brzu­chu na wiel­kiej aksa­mit­nej poduszce, opie­ra­jąc pod­bró­dek na dło­niach, pod­czas gdy Lola przy toa­letce robiła się na bóstwo.

– Co dziś wło­żysz? – spy­tała Pytte, jej oczy aż się świe­ciły, gdy patrzyła na szafę.

Wszystko jej się podo­bało w sza­fie Loli.

– A co powiesz na różową bluzkę ze sznu­ro­wa­niem na ple­cach? I spodnie cyga­retki w kolo­rze cykla­menu? Do tego ucze­sa­nie w pro­sty kok i bry­lan­towe kol­czyki?

Lola odwró­ciła się do Pytte, która ener­gicz­nie poki­wała głową.

– Oj tak, prze­pa­dam za tą różową bluzką! To moja ulu­biona!

– Wiem, kocha­nie.

Lola odwró­ciła się ponow­nie do lustra i zaczęła sta­ran­nie nakła­dać maki­jaż. Naj­czę­ściej ten sam. Chyba że była impreza, wtedy było tego wię­cej i Pytte uwiel­biała te wie­czory. Ale dziś cho­dziło o pracę, a więc naj­pierw był jakiś krem, potem puder, czarne kre­ski na powie­kach, tusz do rzęs, nakła­da­nie szczo­teczką cze­goś brą­zo­wego na brwi i w końcu któ­raś z licz­nych poma­dek do ust sto­ją­cych w kub­kach po kawie na toa­letce. Tego wie­czoru miał to być ostry róż.

Lola sta­ran­nie uma­lo­wała wargi wewnątrz kon­turu i cmok­nęła gło­śno, przy­ło­żyła kawa­łek papieru toa­le­to­wego i znów nało­żyła tro­chę szminki. Następ­nie wybrała perukę. Jej wła­sne włosy były dłu­gie, koloru mie­dzi i lśniące, ale w pracy naj­czę­ściej nosiła któ­rąś ze swo­ich pię­ciu peruk. Popa­trzyła przez chwilę na wszyst­kie – były poumiesz­czane na głów­kach – i wybrała tę z brą­zo­wymi pół­dłu­gimi wło­sami. Nało­żyła ją, wła­sne włosy sta­ran­nie poupy­chała pod siatką, a potem wpraw­nymi ruchami upięła sobie kok na karku.

Teraz pode­szła do szafy i bar­dzo ostroż­nie wło­żyła różową bluzkę i spodnie, aby nie zaha­czyć dłu­gimi pola­kie­ro­wa­nymi paznok­ciami. Na koniec chwy­ciła ozdobny fla­kon i nało­żyła sobie tro­chę per­fum za uszami i na nad­garstki. Po czym sta­nęła przed Pytte.

– Et voilà! I co powiesz? Mogę iść na wojnę?

– Możesz – zaśmiała się Pytte.

Kiedy będzie duża, chcia­łaby być rów­nie piękna jak Lola.

Lola zła­pała zręczną różową tore­beczkę i skie­ro­wała się do przed­po­koju.

– Kocha­nie, dasz sobie radę, co? Jedze­nie masz w lodówce. Możesz je odgrzać w pie­cyku, żebyś tylko nie zapo­mniała go wyłą­czyć. A spać masz iść naj­da­lej o dzie­sią­tej, żebyś mi nie sie­działa i nie cze­kała do późna. Zamknę za sobą drzwi na klucz, więc ich nie otwie­raj i nikogo nie wpusz­czaj. Okej, kocha­nie? – Lola była już w drzwiach i wło­żyła klucz do zamka. – Kocham cię! – zawo­łała do Pytte.

– A ja cie­bie, tatu­siu!

Trza­snęły drzwi, w przed­po­koju pozo­stał tylko przez chwilę zapach per­fum.

– UWA­ŻAM, ŻE to będzie bar­dzo dziw­nie wyglą­dało. Dla­czego mamy nie iść?

– Bo ja tak powie­dzia­łem.

Rolf Sten­klo spoj­rzał z iry­ta­cją na żonę. Dla niego było to od dawna poza wszelką dys­ku­sją.

Vivian patrzyła na niego, sto­jąc w wej­ściu do jasnego lokalu, który on miał wypeł­nić swo­imi marze­niami, wszyst­kim tym, od czego serce nie tylko się ści­ska, ale i śpiewa.

– Ależ Rolf, nasi naj­bliżsi przy­ja­ciele mają złote wesele. Nie rozu­miem cię. Będą tam wszy­scy nasi zna­jomi i sporo takich osób, z któ­rymi przy­da­łoby się nam, tobie, spo­tkać.

Głos prze­szedł jej w dysz­kant, jak zawsze, kiedy się dener­wo­wała. Byli mał­żeń­stwem od dwu­dzie­stu lat, a w takich razach Rolf myślał sobie, że o co naj­mniej dzie­więt­na­ście lat za długo.

– Po pro­stu nie chcę iść, co w tym takiego dziw­nego? Wiel­kie przy­ję­cia są nie dla mnie, nie­moż­liwe, żeby to było dla cie­bie nie­spo­dzianką. – Rolf wbił gwoź­dziarką kolejny gwóźdź i zaklął, bo wszedł za głę­boko. Tro­chę za mocna ta gwoź­dziarka. – Cho­lera jasna.

Chwy­cił mło­tek i wycią­gnął lekko gwóźdź.

– Mógł­byś popro­sić kogoś, żeby robił to za cie­bie – powie­działa Vivian.

Widział, że żona zerka cie­ka­wie w stronę opra­wio­nych foto­gra­fii, które stały oparte o ścianę w pobliżu wej­ścia. Choć raz nie zgo­dził się, żeby uczest­ni­czyła w pla­no­wa­niu wystawy. Powie­dział, że sprawa jest dla niego zbyt oso­bi­sta, a Vivian, o dziwo, to zaak­cep­to­wała.

– Masz na myśli, że tak jak Hen­ning i Eli­sa­beth? Któ­rzy sobie nawet tyłka nie pode­trą bez pomocy z zewnątrz? – mruk­nął.

– Co się z tobą dzi­siaj dzieje? Prze­cież wiem, że ich lubisz. A ty naj­pierw odma­wiasz udziału w ich świę­cie, a potem zło­ścisz się na nich zupeł­nie bez powodu. Wiesz, jesteś teraz naprawdę nie­przy­jemny!

Skrzy­żo­wała ręce na piersi. Rolf, znu­żony, odwró­cił się do niej.

– Dla cie­bie to zdaje się naj­waż­niej­sza rzecz na świe­cie, żeby być miłym i nie zro­bić nikomu kło­potu. Nie wychy­lać się. Nie roz­ma­wiać o tym, co uwiera i co naprawdę ma zna­cze­nie.

– Teraz jesteś zupeł­nie nie­moż­liwy.

Vivian opu­ściła pomiesz­cze­nie, zosta­wia­jąc go wresz­cie samego. Rozej­rzał się po wnę­trzu, po jego pustych ścia­nach, które zamie­rzał zapeł­nić swo­imi naj­pięk­niej­szymi dzie­łami.

Zawie­sił ramkę na gwoź­dziu. Zro­bił krok w tył i jak zawsze poczuł ukłu­cie w sercu na widok imie­nia, które napi­sał na kartce. Z poczu­cia winy. Z miło­ści. Z tęsk­noty za cza­sem, który nie­odwo­łal­nie prze­mi­nął. A jed­nak. Wkrótce znów zaświeci ta naj­ja­śniej­sza z gwiazd.

– I jak wyglą­damy?

Louise krą­żyła nie­spo­koj­nie po wiel­kim lokalu o nazwie Mam­sell, znaj­du­ją­cym się na prawo od wej­ścia do Stora Hotel­let. Drew­niana pod­łoga skrzy­piała lekko pod jej sto­pami. Chmury wciąż wisiały nisko, a fale waliły o pomo­sty, gdy pospiesz­nie wcho­dziła do środka.

Bar­bro, kie­row­niczka lokalu, podą­żała za nią lekko zde­ner­wo­wana.

– Wszystko zgod­nie z pla­nem – odparła. – Jedze­nie się przy­go­to­wuje, wszystko, co potrzebne do nakry­wa­nia, jest na miej­scu, sto­liki będą roz­sta­wione zaraz po lun­chu, per­so­nel jest w goto­wo­ści, przy­go­to­wa­li­śmy dużo napo­jów do ser­wo­wa­nia. Udało się ścią­gnąć wszystko, czego pań­stwo sobie życzyli w tej dzie­dzi­nie.

– Dobrze – powie­działa Louise i przy­sta­nęła. – A dzieci? Czy dostaną spe­cjalne jedze­nie? Bo Max i Wil­liam nie będą chcieli jeść tego co doro­śli.

Bar­bro ski­nęła głową.

– Dla dzieci są ham­bur­gery. I lody z sosem cze­ko­la­do­wym na deser.

– Zna­ko­mi­cie. Rze­czy­wi­ście wygląda na to, że wszystko pod kon­trolą. Wizy­tówki na stół też już dosta­li­ście? Porów­nane z listą gości i spraw­dzone, tak by wszy­scy zostali uwzględ­nieni? Pro­szę tego nie zawa­lić, bo usta­le­nie porządku usa­dze­nia gości zabrało nam wiele mie­sięcy.

Louise zoba­czyła, że na czole Bar­bro poja­wiły się kro­pelki potu.

– Oczy­wi­ście spraw­dzi­li­śmy to, ale popro­szę kie­row­nika sali, żeby zro­bił to jesz­cze raz – odparła Bar­bro, a wcze­śniej odchrząk­nęła.

– Dobrze.

Louise zda­wała sobie sprawę, że zabrzmiało to szorstko, ale nie miała cier­pli­wo­ści do czy­ichś błę­dów i nie­do­stat­ków albo też nie­do­pa­trzeń wyni­ka­ją­cych z pobłaż­li­wo­ści.

Rozej­rzała się. W tym momen­cie w lokalu pano­wał przy­jemny chłód, ale na wypa­dek gdyby zro­biło się gorąco od tłumu gości, zamó­wiła wen­ty­la­tory, które będzie można wsta­wić. Wnę­trze było w kolo­rze jasno­zie­lo­nym, ude­ko­ro­wane ele­men­tami egzo­tyki, zgod­nie z ogól­nym wystro­jem hotelu. Louise oczyma wyobraźni widziała ele­gancko ubra­nych gości, tań­czą­cych na środku do muzyki zespołu jaz­zo­wego, gra­ją­cego na małym pod­wyż­sze­niu budo­wa­nym wła­śnie przy krót­szej ścia­nie sali.

Będzie wspa­niała impreza. Ide­alna. Jak wszystko, co robiła Louise. Niczego nie pozo­sta­wiała przy­pad­kowi.

Hen­ning Bauer odsu­nął fili­żankę i zapa­trzył się na pusty doku­ment na ekra­nie. Kur­sor mru­gał do niego zło­śli­wie. Jego neme­zis. Pustka.

Zza zamknię­tych drzwi dobie­gały odgłosy i ruch. Wie­dział, że Eli­sa­beth bar­dzo czeka na ten wie­czór. Zresztą tak jak on. I ten wie­czór będzie wspa­niały. Lista gości była impo­nu­jąca, dokład­nie tak, jak chciał. Wie­dział z góry, że będą wspa­niałe prze­mó­wie­nia.

Gdyby jesz­cze udało mu się przed­tem wydu­sić z sie­bie kilka słów. Sie­dział tak codzien­nie przez kilka godzin. Popi­jał her­batę, gapiąc się na ekran z mru­ga­ją­cym kur­so­rem.

Przez całe życie towa­rzy­szyły mu słowa, nie powinny być mu obce, a jed­nak wymy­kały się.

Wziął fili­żankę i sta­nąw­szy przed oknem, patrzył na dziki kra­jo­braz, który latem wyglą­dał jak z reklamy piwa Pripps Blå. Błę­kitne niebo, mie­niące się w słońcu skałki z różo­wa­wego gra­nitu, żaglówki pły­nące we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Teraz, w paź­dzier­niku, morze tłu­kło o skały, jakby chciało wcią­gnąć wyspę w głę­binę. Hen­nin­gowi bar­dziej się podo­bało wła­śnie takie, gdy natura uka­zy­wała swoją praw­dziwą moc.

Zaci­snął dłoń na fili­żance i prze­klął swój los.

Powi­nien móc tutaj pisać. Warunki były ide­alne. Sie­dząc za wiel­kim biur­kiem przed pano­ra­micz­nym oknem, mógł postrze­gać sie­bie jako postać berg­ma­now­ską, samot­nika o nie­skoń­czo­nej kre­atyw­no­ści. A tu nic. Kom­plet­nie nic.

Drgnął na dźwięk deli­kat­nego puka­nia do drzwi.

– Tak? – krzyk­nął gniew­niej, niż zamie­rzał.

– Prze­pra­szam, tato, chłopcy pro­szą dziadka o pomoc w jed­nej spra­wie.

Twarz Hen­ninga zła­god­niała. Nie chciał, żeby mu prze­szka­dzano w jego gabi­ne­cie, ale wnuki były zawsze mile widziane.

– Chodź­cie, chodź­cie.

Drzwi otwo­rzyły się, stał w nich Peter z synami.

Hen­ning kiw­nął im ręką, żeby weszli. Zro­biło mu się cie­pło na sercu, gdy buzie Maksa i Wil­liama roz­pro­mie­niły się w reak­cji na jego uśmiech. Nie był zbyt obec­nym ojcem pod­czas dora­sta­nia Petera i Ric­karda, ale takie były czasy. Z Mak­sem i Wil­lia­mem było ina­czej. Im mógł dawać miłość, któ­rej nie oka­zał swoim synom.

– Dziadku, musisz nam pomóc wybrać kra­wat.

Max, który był star­szy, nad wiek doj­rzały i poważny, trzy­mał przed sobą trzy kra­waty. Wil­liam, młod­szy brat, który cią­gle pso­cił i zawsze cho­dził roz­czo­chrany, rów­nież pod­su­nął trzy kra­waty.

Wil­liam nie­dawno stra­cił trzy zęby, więc seple­nił gło­śno, powta­rza­jąc po bra­cie:

– Tak, dziadku. Potrze­bu­jemy, żebyś nam pomógł wybrać kra­wat.

– Oczy­wi­ście. Oczy­wi­ście, że pomogę. To dla mnie zaszczyt. Praw­dziwy honor. I wiesz co, Wil­lia­mie…

Wil­liam zmru­żył oczy, patrząc na dziadka.

– Wiem, jutro wysta­wimy wię­cierz na homary!

Hen­ning zmierz­wił mu włosy.

– Wła­śnie tak.

Peter uśmiech­nął się sze­roko ponad gło­wami swo­ich chłop­ców. Dobry z niego syn. Powód do dumy. Gdyby nie to, że wybrał służbę mamo­nie i był obec­nie sze­fem zarządu fun­du­szu kapi­ta­ło­wego, trudno byłoby marzyć o lep­szym. Hen­ning zatrzy­mał na nim wzrok. Cza­sem widział po nim, że syn wciąż nosi żałobę po Cecily, dziś jed­nak pro­mie­niał.

– No to przyj­rzyjmy się – powie­dział Hen­ning, wra­ca­jąc do kra­wa­tów. – Przede wszyst­kim muszę się dowie­dzieć, co wło­ży­cie poza tym. Do czego ten kra­wat? Bo w całym ubra­niu powi­nien prze­cież sta­no­wić kropkę nad i.

W tym samym momen­cie ode­zwała się leżąca na biurku komórka i Hen­ning drgnął. Zazwy­czaj prze­łą­czał ją na cichy tryb, gdy tylko wcho­dził do gabi­netu, ale dziś widocz­nie zapo­mniał. Ziry­to­wany pod­szedł do biurka, żeby wyłą­czyć komórkę, która ter­ko­tała obok kom­pu­tera, ale zastygł z ręką w powie­trzu, kiedy zoba­czył, kto do niego dzwoni. Nie znali się oso­bi­ście, ale Hen­ning od lat miał jego numer zapi­sany w swoim tele­fo­nie. Na wszelki wypa­dek.

Trzę­sącą się ręką naci­snął kla­wisz z zie­loną słu­chawką i zaraz drugi na tryb gło­śno­mó­wiący. Poło­żył palec na ustach, żeby chłopcy i Peter zro­zu­mieli, że mają być cicho. A potem powie­dział:

– Halo. Tu Hen­ning Bauer.

– Mówi Sten Sahlén, stały sekre­tarz Aka­de­mii Szwedz­kiej.

– Tak, dzień dobry.

Serce tak mu waliło, że pomy­ślał, iż zaraz zemdleje. Ręka mu się trzę­sła, wolał odło­żyć tele­fon na blat biurka, żeby przy­pad­kiem nie odrzu­cić roz­mowy.

Wycie sztormu za oknem wzmoc­niło szum w uszach. To była ta chwila, do któ­rej zmie­rzało całe jego życie. Sten Sahlén zaczął znów mówić, gdy Hen­ning zoba­czył spoj­rze­nie Petera, który naj­wy­raź­niej świet­nie rozu­miał, jaki to donio­sły moment. Moment, w któ­rym Hen­ning Bauer trafi na wieki na karty histo­rii, nie tylko w Szwe­cji, ale na całym świe­cie.

– Mam przy­jem­ność zawia­do­mić, że Aka­de­mia Szwedzka posta­no­wiła przy­znać panu tego­roczną Nagrodę Nobla w dzie­dzi­nie lite­ra­tury. Z cza­sem otrzyma pan zawia­do­mie­nie for­malne i chyba nie muszę doda­wać, że do ofi­cjal­nego ogło­sze­nia wer­dyktu Aka­de­mii musi to pozo­stać do wia­do­mo­ści bar­dzo ogra­ni­czo­nego grona. – Zaśmiał się krótko. – Więk­szość na­dal wie­rzy prze­cież, że lau­re­aci są powia­da­miani na chwilę przed tym, zanim to ogło­szę po wej­ściu przez słynne drzwi Börshuset2.

Cisza. Hen­ning sły­szał jedy­nie wiatr, szum fal i bicie wła­snego serca. Peter zastygł z dłońmi na bar­kach Maksa i Wil­liama.

Hen­ning zaczerp­nął tchu i wypro­sto­wał się.

– Dzię­kuję za ten wielki honor – powie­dział. – Pro­szę prze­ka­zać człon­kom Aka­de­mii, że czuję się bar­dzo, bar­dzo zaszczy­cony.

Po zakoń­cze­niu roz­mowy spoj­rzał na kur­sor mru­ga­jący na ekra­nie z pustym doku­men­tem. A potem wyłą­czył kom­pu­ter.

– Czy kocha­nie cioci już nie śpi? – zawo­łała cicho Erica przez uchy­lone drzwi.

– Nie śpi! Wchodź! – wrza­snęła Anna ze swego gabi­netu w willi na Fal­ke­li­den.

Erica odwie­siła kurtkę i cisnęła adi­dasy na wielką stertę butów w przed­po­koju.

– I jak ci idzie?

Nie mogła powstrzy­mać śmie­chu, widząc Annę przy stole, który był cały zarzu­cony pla­nami, prób­kami mate­ria­łów, oku­ciami i wzor­ni­kami kolo­rów. I co naj­mniej tyloma zabaw­kami.

– Mam pro­jekt, który muszę oddać za dwa dni, ale pewna osoba wła­śnie zaczęła cho­dzić i cho­ciaż było jej pełno już wtedy, kiedy tylko peł­zała, teraz prze­kra­cza to…

– I stąd to morze zaba­wek?

Erica zaczęła na czwo­raka szu­kać swo­jej sio­strze­nicy wśród mnó­stwa zaba­wek wala­ją­cych się po pod­ło­dze w gabi­ne­cie Anny. Zna­la­zła ją za dużym misiem, a Fli­san na jej widok uśmiech­nęła się sze­roko. Erica była ulu­bie­nicą małej Feli­cii, czy też Fli­san, jak ją czule nazy­wała reszta rodziny. Uro­dzona na mie­siąc przed ter­mi­nem, była mimo to oka­zem zdro­wia, a na doda­tek naj­bar­dziej pogod­nym i ruchli­wym dziec­kiem, jakie można sobie wyobra­zić. Już pra­wie nie pamię­tali, jak się prze­stra­szyli, kiedy Anna w koń­cówce ciąży zaczęła krwa­wić.

– Jak­bym pró­bo­wała pra­co­wać pod­czas trąby powietrz­nej – wes­tchnęła Anna i wstała, rzu­ca­jąc smętne spoj­rze­nie na bała­gan na biurku.

– Mogę się nią zająć, a ty przez ten czas sobie spo­koj­nie popra­cuj – powie­działa Erica, gru­cha­jąc jed­no­cze­śnie do małej, która bawiła się, cią­gnąc ją mocno za nos.

– Ojej, mogła­byś? To super. – Anna jęk­nęła. – Klient jest z tych wyma­ga­ją­cych i mam z nim urwa­nie głowy, bo muszę tłu­mić jego zapędy, żeby zasłony były w deseń z latar­niami mor­skimi, a poduszki z musz­lami.

– To klient nie ma zawsze racji? – Erica pocią­gnęła teraz za nosek Fli­san, na co dziew­czynka się gło­śno zaśmiała.

– Co to, to nie, muszę ci powie­dzieć, że tak naprawdę klient tylko bar­dzo, bar­dzo rzadko ma rację.

Anna podra­pała się w głowę, jej opa­da­jące na plecy blond włosy zakry­wały ślady blizn, któ­rych się naba­wiła po wypadku. Według Eriki jej młod­sza sio­stra aż pro­mie­niała mimo swo­ich narze­kań. Anna, którą przez wiele lat prze­śla­do­wał pech i naj­roz­ma­it­sze tra­ge­die, była teraz w szczę­śli­wym związku z Danem, daw­nym chło­pa­kiem Eriki z lat mło­do­ści, stwo­rzyli zżytą pat­chwor­kową rodzinę skła­da­jącą się z dzieci z ich poprzed­nich mał­żeństw i jed­nej wspól­nej córeczki, którą wszy­scy na wyścigi chcieli zaba­wiać.

– Byłaś bie­gać? – Anna spoj­rzała podejrz­li­wie, bo dopiero teraz dostrze­gła, że Erica jest w leg­gin­sach.

– Louise wycią­gnęła mnie na power­walk – odparła z wes­tchnie­niem Erica.

– No prze­cież, że Loj­san musi upra­wiać mar­szo­biegi – sko­men­to­wała uszczy­pli­wie Anna, a sio­stra poka­zała jej język. Co Fli­san uznała za okrop­nie śmieszne i zaraz powtó­rzyła.

– Co ty wła­ści­wie masz prze­ciwko niej? – spy­tała Erica, sadza­jąc małą na pod­ło­dze.

– Wła­ści­wie nic. Zresztą wiem, że się lubi­cie. Uwa­żam po pro­stu, że ci Bau­ero­wie są okrop­nie bufo­no­waci. Widzia­łaś Hen­ninga w ostat­nim Babel3? Boże! Same banały, tyle ci powiem.

– Nie, prze­ga­pi­łam go – odpo­wie­działa Erica i poszła do kuchni po pałeczki kuku­ry­dziane, żeby mieć czym kape­ro­wać Fli­san.

Prze­ćwi­czyła to z Noelem i Anto­nem, któ­rzy byli jak dwa hura­gany, ledwo dało się ich utrzy­mać w domu. Ostat­nio jakby się tro­chę uspo­ko­ili, ale jesz­cze długo nie będzie można usu­nąć zabez­pie­cza­ją­cych zam­ków na szaf­kach.

– Może jestem prze­czu­lona. Taki uraz z lat z Luca­sem w Sztok­hol­mie. Te kola­cje z ludźmi, któ­rzy uwa­żają się za lep­szych od innych i prze­ma­wiają do cie­bie jakoś z góry w ten spo­sób, że czu­jesz się… głu­pia.

– Wiesz, że Louise wcale nie jest taka – powie­działa Erica, nie dając swo­jej sio­strze­nicy wło­żyć jej do ust dobrze prze­żu­tej pałeczki kuku­ry­dzia­nej.

– Może i nie jest, ale jed­nak. Są dość nadęci. Przy­znaj to.

– No cóż, z Eli­sa­beth i Hen­nin­giem tylko się przy­wi­ta­łam, z ich synami też. Ale chłopcy są mili. Max i Wil­liam. Maja i Wil­liam są w zasa­dzie nie­roz­łączni. On dodaje jej ener­gii, a ona działa uspo­ka­ja­jąco.

– Typowy podział ról: dziew­czynki uspo­ka­jają roz­bry­ka­nych chłop­ców – mruk­nęła Anna, grze­biąc wśród róż­nych pró­bek na stole.

– Od kiedy jesteś taką femi­nistką? – spy­tała Erica, patrząc z ukosa na sio­strę.

– Nie trzeba być femi­nistką, żeby widzieć, że świat jest nie­spra­wie­dliwy. Widzę prze­cież, jak jest w szkole u Emme­lie. Roz­ra­bia­jący chłopcy sku­piają na sobie całą uwagę, pod­czas gdy spo­kojne dziew­czynki, takie jak ona, pozo­stają pra­wie nie­zau­wa­żane.

– Wiem, masz rację – odparła Erica, otwie­ra­jąc ramiona na widok pędzą­cej do niej po uścisk Fli­san. – Kocha­nie ty moje, aleś ty fajna.

– Wła­śnie, a jak ci idzie pisa­nie?

Anna się­gnęła po pudełko cia­ste­czek scho­wane w gór­nej szafce. Oczy­wi­ście owsia­nych. W ich domu rodzin­nym zawsze takie były.

– Ojej, nawet o tym nie wspo­mi­naj. Istna zmora – powie­działa Erica, bio­rąc jedno cia­steczko. – Cier­pię na uwiąd twór­czy. Nie mam żad­nych pomy­słów. Ani jed­nej sprawy, która by mnie zain­te­re­so­wała. Przedar­łam się nawet przez wszyst­kie tomy Nor­disk kriminalkrönika, licząc, że coś mnie tam zain­spi­ruje, ale nic nie zna­la­złam. Wydawca ściga mnie, żebym przy­naj­mniej zło­żyła jakiś kon­spekt, ale prze­cież nie mogę pisać o czymś, czego jesz­cze nie mam. – Wstrzą­snęła się, żeby pozbyć się nie­mi­łego uczu­cia. – Możemy zmie­nić temat? Bo się dener­wuję.

– No jasne. – Anna uśmiech­nęła się sze­roko. – A co myślisz o dzi­siej­szej kola­cji? – Poło­żyła jedno oku­cie na próbce koloru, mruk­nęła z nie­za­do­wo­le­niem, wzięła kolejne i poło­żyła na następ­nej próbce koloru, ale tylko potrzą­snęła głową. – Chodź, napi­jemy się kawy, muszę dać odpo­cząć mózgowi. A więc: kola­cja?

Erica posa­dziła sobie Fli­san na bio­drze i poszła za Anną do kuchni.

– Będzie… inte­re­su­jąco. Patrik jest śred­nio zachwy­cony, ale pój­dziemy, bo Louise nas popro­siła. Będzie tro­chę nie­swojo, bo ledwo ich znamy.

– Prze­cież jesteś pisarką, w ich świe­cie to się chyba ceni? – cią­gnęła Anna, sypiąc kawę do fil­tra mocno sfa­ty­go­wa­nej kawiarki.

– Nie wiem, czy takie osoby jak Eli­sa­beth i Hen­ning uwa­żają mnie za pisarkę. Moje książki są zbyt łatwe w czy­ta­niu i lubią je zwy­czajni ludzie.

– Ach, rze­czy­wi­ście, dobre wyniki sprze­da­żowe to dla wybit­nego pisa­rza praw­dziwy kosz­mar.

Anna zaśmiała się, nale­wa­jąc wody do kawiarki.

– Wyobra­żam sobie – odparła Erica. – Ale żarty na bok, myślę, że będzie przy­jem­nie. Louise obie­cała, że będzie smaczne jedze­nie i dobre wina.

– Skoro tak. O, idzie Dan. Poje­chał zabez­pie­czyć łódź. Jak już będziesz miała dosyć tej małej łobu­zicy, to prze­każ ją Danowi. Teraz będzie przez parę godzin córeczką tatu­sia.

Erica nachy­liła się nad główką Fli­san, wcią­ga­jąc w noz­drza jej zapach. Dziew­czynka sie­działa na kola­nach cioci i bawiła się jej klu­czami. To zawsze pew­niak.

– Malutka, gdyby mama była nie­do­bra, to możesz zawsze przyjść do cioci Eriki. Wiesz, cio­cia jest zrów­no­wa­żona i nie­za­wodna.

– Wiesz co, całuj mnie gdzieś – powie­działa Anna, sta­wia­jąc przed sio­strą fili­żankę kawy, ale w bez­piecz­nej odle­gło­ści od dziecka. Następ­nie nachy­liła się i poca­ło­wała sio­strę w poli­czek. – Kocham cię.

Erica potrze­bo­wała chwili, żeby to prze­tra­wić. Anna była raczej oszczędna w oka­zy­wa­niu czu­ło­ści.

– Kocham cię – szep­nęła w odpo­wie­dzi.

Vivian Sten­klo zawa­hała się. W więk­szo­ści spraw pozo­sta­wiała decy­zje Rol­fowi, nie bar­dzo lubiła podej­mo­wać je samo­dziel­nie. Tym razem nie rozu­miała go i nie podo­bało jej się, co posta­no­wił.

Dla­czego mia­łaby zostać w domu tylko dla­tego, że on nie chce iść? Prze­cież to absur­dalne, po pro­stu śmieszne. Od dwu­dzie­stu lat pozwa­lała mężowi decy­do­wać o wszyst­kim, pod­po­rząd­ko­wała się jego pla­nom, jego wysta­wom, podró­żom i ter­mi­nom. Od chwili, gdy się poznali, wie­działa, że on tak chce. Przed­tem wszyst­kim zarzą­dzała jego pierw­sza żona Ester, która zmarła na rok przed ich pozna­niem się. Zresztą u Vivian też tak było, pierw­szy mąż był arty­stą i jego fana­be­rie wyzna­czały ich wspólne życie. A więc znała to i odnaj­dy­wała w tym swego rodzaju bez­pie­czeń­stwo.

Do tej pory w kapry­sach Rolfa dostrze­gała jakąś logikę. Tym razem widziała w tym wyłącz­nie dzi­wac­two. Zresztą teraz są inne czasy. Zwy­czaje ich poko­le­nia są na wymar­ciu. Nie musi się cią­gle dopa­so­wy­wać do męża. Może pod­jąć decy­zję sama.

Vivian chwy­ciła tele­fon leżący na stole w salo­nie. Domek, który wyna­jęli w Sälvik, był piękny, ale pano­wały w nim prze­ciągi. Każdy podmuch wia­tru był wyczu­walny przez ściany. Zacią­gnęła ści­ślej poły swe­tra.

– Louise? Hej, tu Vivian. Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, masz na pewno mnó­stwo spraw na gło­wie; otóż Rolf w imie­niu nas obojga nie przy­jął zapro­sze­nia na dzi­siej­szy wie­czór. Tak, bar­dzo przy­kro, ale ja w związku z tym, jeśli to nie jest bar­dzo duża kom­pli­ka­cja, czy mogę przyjść sama? Zała­twisz to? Dzię­kuję, Louise, to bar­dzo miłe. Tak, nie, czu­li­śmy się tro­chę nie­wy­raźni, ale ja już sta­nę­łam na nogi, a Rolf pora­dzi sobie wie­czo­rem sam. Jesz­cze raz dzię­kuję.

Roz­łą­cza­jąc się, Vivian poczuła, jakby ta krótka roz­mowa ozna­czała dla niej poważne zwy­cię­stwo. Pierw­szy krok ku nie­za­leż­no­ści. Tyle rze­czy pod­le­gało zmia­nom, mąż już się zmie­nił. Znik­nął dawny pełen rado­ści Rolf, z któ­rym życie było warte poświę­ceń. W jego miej­sce poja­wił się czło­wiek ponury i zobo­jęt­niały. Rolf zaczął się sta­rzeć. A ona nie chciała takiego życia.

Vivian pode­szła do szafy spraw­dzić, czy zabrała ze sobą jakieś wyj­ściowe stroje. W naj­gor­szym razie odbę­dzie szybką wyprawę do Udde­valli.

Mocno bujało, gdy Louise Bauer cumo­wała przy pomo­ście łódką Eli­sa­beth II. Drew­niana łódź wio­słowa była w dobrym sta­nie dzięki wie­lo­let­niemu dba­niu o nią, ale przy wyso­kiej fali mocno trzesz­czała. Nie prze­stra­szyło to Louise, która była doświad­czoną żeglarką i widy­wała już gor­sze sztormy. Jed­nak fak­tem było, że pod­czas prze­prawy z Fjällbacki na Skjälerö prze­mo­kła do suchej nitki. Na przy­ję­cie będą musieli pły­nąć wodną tak­sówką, ina­czej doje­cha­liby w sta­nie dość żało­snym.

Louise wysko­czyła na ląd, umie­jęt­nie zacu­mo­wała łódkę pół­sz­ty­kiem i poszła w stronę domów. Jej rodzice Lus­san i Pierre narze­kali, że ich nie witała, kiedy przy­je­chali do Fjällbacki, ale jak mia­łaby zdą­żyć? Tyle tych drob­nych zmian w ostat­niej chwili, wszystko, o czym powinna pamię­tać. Tele­fon Vivian ją ziry­to­wał, cho­ciaż nie dała tego po sobie poznać. Późna decy­zja o przy­ję­ciu zapro­sze­nia gro­ziła wywró­ce­niem całego dro­bia­zgo­wego planu roz­sa­dze­nia gości, ale szybko roz­wią­zała pro­blem jak naj­pro­ściej, pla­su­jąc Vivian przy krót­szej stro­nie jed­nego ze sto­łów obok Eriki i Petera. To jed­nak bez­czel­ność. No i dziwne, że Rolfa nie będzie. Ani na moment nie kupiła tłu­ma­cze­nia, że Rolf nie­do­maga. Odmó­wił przy­ję­cia zapro­sze­nia od razu, kiedy tylko przy­szło, a bez krysz­ta­ło­wej kuli nie mógłby prze­wi­dzieć, że będzie wtedy chory. I to Rolf, jeden z naj­star­szych przy­ja­ciół Eli­sa­beth i Hen­ninga.

Na skał­kach było śli­sko, pośli­zgnęła się lekko, ale zaraz zła­pała rów­no­wagę. Świa­tła paliły się zarówno w domku jej i Petera, jak i w głów­nym domu, zaj­mo­wa­nym przez Eli­sa­beth i Hen­ninga. U Ric­karda i Tilde było ciemno. Pew­nie jak zwy­kle spali do późna. Potra­fili spać do popo­łu­dnia, co – jak wie­działa – dopro­wa­dzało Hen­ninga do szału.

Ruszyła do swo­jego domu, ale potem zmie­niła zda­nie i skrę­ciła do głów­nego budynku. Weszła jak zwy­kle bez puka­nia, zawsze tak robili na wyspie, i zawo­łała:

– Halo!

– Louise! Louise! Chodź tutaj! Jeste­śmy w gabi­ne­cie!

Ude­rzyło ją wyraźne pod­nie­ce­nie w gło­sie Eli­sa­beth, dla­tego pospiesz­nie ścią­gnęła z sie­bie mokre okry­cie i buty. Eli­sa­beth była zawsze taka sto­no­wana i pozbie­rana. Żar­to­wali, że jest jak ta kaczka, która na powierzchni wydaje się spo­kojna, a pod wodą gorącz­kowo wio­słuje łap­kami. A więc jej ton suge­ro­wał, że wyda­rzyło się coś zna­czą­cego.

Poszła do nich i zastała ich sie­dzą­cych na fote­lach, mię­dzy któ­rymi na sto­liku stała butelka szam­pana i dwa kie­liszki. Hen­ning wstał szybko, miał roz­pło­mie­nioną twarz kon­tra­stu­jącą mocno z jego sre­brzy­stą czu­pryną, przy­niósł jesz­cze jeden kie­li­szek do szam­pana i podał jej trzę­sącą się ręką.

– Już zaczę­li­ście świę­to­wać? – zdzi­wiła się Louise, bio­rąc od niego kie­li­szek, który został napeł­niony szam­pa­nem. Odno­to­wała, która to była butelka. Henri Giraud, warta około trzy­dzie­stu tysięcy koron.

– Sia­daj. Mamy wspa­niałą wia­do­mość.

Eli­sa­beth miała szkli­ste oczy, wska­zała jej krze­sło, fotel biu­rowy Hen­ninga.

– No mów­cie, co się stało, bo zaraz pęknę z cie­ka­wo­ści.

Louise upiła łyk szam­pana. Dobry, ale nie­wart aż takiej ceny.

Eli­sa­beth spoj­rzała trium­fu­jąco na Hen­ninga. Potem na Louise. Ski­nęła nie­znacz­nie mężowi, który zaczerp­nął głę­boko tchu.

– Mia­łem tele­fon.

– Tele­fon? – powtó­rzyła Louise, cho­ciaż dosko­nale rozu­miała, co Hen­ning miał na myśli. Jej dłoń zaci­snęła się na kie­liszku.

– Tak, tele­fon – odparł uszczę­śli­wiony Hen­ning. – Zosta­łem tego­rocz­nym lau­re­atem lite­rac­kiej Nagrody Nobla.

Zapa­dła cisza. Zakłó­cił ją trzask zgnie­cio­nego kie­liszka Louise.

– Jak myślisz, kiedy będziemy mogli wyjść i wró­cić do domu? – syk­nął Patrik do Eriki, kiedy sta­nęli przed Stora Hotel­let.

Przez pewien czas wyda­wało się, że sztorm cich­nie, ale fale ude­rzyły od nowa. Erica miała wra­że­nie, że powie­trze ma smak soli. Uci­szyła Patrika i pospie­szyła go do wej­ścia, zanim jej fry­zurę porwie wiatr. Patrik nie prze­stał mru­czeć pod nosem, gdy zdej­mo­wali i wie­szali płasz­cze, w końcu udało jej się dopro­wa­dzić go do tego, by prze­stał co rusz cią­gnąć za kra­wat. Gdyby wie­dział, jaki jest dziś przy­stojny, pomy­ślała.

– Coś mi się wydaje, że dzięki Louise będziesz miał sym­pa­tyczną towa­rzyszkę przy stole – powie­działa – zresztą tylko spójrz, jak to obie­cu­jąco wygląda. To będzie wspa­niały wie­czór.

Mary­narka naj­wy­raź­niej też miała jakiś defekt, bo Patrik odwró­cił się z ponurą miną i rzu­cił tylko prze­lotne spoj­rze­nie na roz­świe­tlony lokal z dłu­gimi nakry­tymi sto­łami.

– Mówi­łaś Annie i Danowi, żeby po nas zadzwo­nili, gdyby dzie­ciaki za bar­dzo roz­ra­biały?

Nadzieja zabrzmiała w jego gło­sie aż nadto wyraź­nie.

– Nie zadzwo­nią. A my spę­dzimy wie­czór bez dzieci, ranek też, i się wyśpimy. Doce­niam to. Już nie pamię­tam, kiedy była taka oka­zja.

– To prawda – powie­dział Patrik, dys­kret­nie łapiąc ją za pupę. – I wiem dokład­nie, jak mogli­by­śmy wyko­rzy­stać ten czas…

– Wysy­pia­jąc się? – spy­tała i mru­gnęła do niego. Ależ kochała tego swo­jego męża!

Poca­ło­wała go w poli­czek i wska­zała duży plan z usta­wie­niem sto­łów i roz­miesz­cze­niem gości.

– Spójrz. Masz naj­lep­sze miej­sce na impre­zie. Będziesz sie­dział obok Louise.

Patri­kowi wyraź­nie ulżyło, a Erica poka­zała mu swoje nazwi­sko na pla­nie.

– Ja będę przy stole obok. Mię­dzy mężem Louise, Pete­rem a Ole Hovlan­dem.

– Petera pozna­łem, a kto to jest Ole Hovland? – spy­tał Patrik, spoj­rzaw­szy w tamtą stronę. Sie­dział tam już męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze, miał gładko zacze­sane do góry czarne włosy.

– Jest mężem Susanne Hovland, która zasiada w Aka­de­mii Szwedz­kiej. To bli­scy przy­ja­ciele Eli­sa­beth i Hen­ninga. Wraz z Rol­fem Sten­klo, no wiesz, zna­nym ze swo­ich foto­gra­fii natury, pro­wa­dzą… jak by to powie­dzieć… klub kul­tu­ralny w Sztok­hol­mie. O nazwie Blan­che. Cho­dzą tam wszy­scy, któ­rzy zaj­mują się kul­turą wysoką. Innymi słowy, ja nie zostanę tam ni­gdy zapro­szona. Cie­ka­wie będzie z nim poroz­ma­wiać przy stole. Może trzeba będzie podać mu sole trzeź­wiące, gdy się już zorien­tuje, że ma obok sie­bie przed­sta­wi­cielkę kul­tury ple­bej­skiej.

– Prze­szka­dza ci to? – spy­tał, pod­pie­ra­jąc ją, żeby na swo­ich wyso­kich obca­sach nie spa­dła ze scho­dów.

– Ani tro­chę – odparła, ści­ska­jąc jego ramię. – Raczej mnie bawi.

– No dobra. To baw się dobrze – powie­dział Patrik, idąc do swo­jego stołu.

Louise stuk­nęła w kie­li­szek i popro­siła wszyst­kich gości o zaję­cie miejsc.

– Cześć, Erica!

Peter wysu­nął jej krze­sło, wita­jąc ją sze­ro­kim uśmie­chem. Uświa­do­miła sobie po raz kolejny, że bar­dzo lubi męża Louise.

Ole odwró­cił się sztywno do niej, gdy już usia­dła, i dopiero obej­rzaw­szy ją bez­ce­re­mo­nial­nie od stóp do głów, chwy­cił jej rękę, poca­ło­wał i powie­dział z wyraź­nie nor­we­skim akcen­tem:

– Enchanté.

Erica zdu­siła śmiech. To będzie nie­wąt­pli­wie bar­dzo inte­re­su­jący wie­czór.

Camilla Lackber, "Kukułcze jajo", Wydawnictwo Czarna Owca

Eli­sa­beth Bauer rozej­rzała się po sali. Tu pięć­dzie­siąt lat temu odbyło się ich wesele. Wtedy też był sztorm, stoły zostały rów­nie pięk­nie nakryte bia­łymi obru­sami, z migo­czą­cymi świe­cami i deko­ra­cją z róży­czek, a goście byli tak samo wystro­jeni.

Zer­k­nęła na Hen­ninga, który po swo­jej dru­giej stro­nie miał Lus­san, matkę Louise. Był ogrom­nie szczę­śliwy. Mówił gło­śno, gesty­ku­lo­wał i śmiał się tak, że ten śmiech odbi­jał się od ścian, a Lus­san wyglą­dała na jak zwy­kle ocza­ro­waną. Eli­sa­beth zdała sobie sprawę w tym momen­cie, że warto było. Mimo tego, co było kie­dyś cięż­kie, bole­sne i co chwi­lami tak ją przy­gnia­tało, że wyda­wało jej się, że ni­gdy nie zdoła się podźwi­gnąć.

Poszu­kała ręki Hen­ninga pod sto­łem. Pogła­dził kciu­kiem wierzch jej dłoni upstrzo­nej pla­mami. Tacy byli mło­dzi w tam­ten wie­czór pięć­dzie­siąt lat temu. Tacy naiwni. Nie­przy­go­to­wani na plany, które zgo­to­wało im życie.

A teraz sie­dzieli w tej sali wypeł­nio­nej przez krew­nych, przy­ja­ciół i kole­gów. Bogatą florę two­rzącą ich życie. Wiele twa­rzy wokół niej było posta­rza­łych, ludzi pozna­nych w mło­do­ści, któ­rzy teraz nie byli nawet w śred­nim wieku. Hen­ning nie­ba­wem skoń­czy osiem­dzie­siąt lat, a ona sie­dem­dzie­siąt. Jed­nak dzi­siaj życie wydało jej się pełne i warte każ­dej naj­mniej­szej zmarszczki na twa­rzy, każ­dego przy­gar­bie­nia ple­ców.

Ści­snęła jego rękę i puściła. Ktoś postu­kał w kie­li­szek. Oscar Bäring. Bli­ski przy­ja­ciel, rów­nież jeden z pisa­rzy, któ­rych wyda­wała przez dzie­siątki lat. Lau­reat wielu pre­sti­żo­wych nagród lite­rac­kich. W zasa­dzie wszyst­kich – oprócz tej, którą wkrótce otrzyma jej mąż. Oscar chrząk­nął, aby roz­po­cząć prze­mó­wie­nie, na pewno dłu­gie, Eli­sa­beth znów poczuła, że jej pierś roz­piera poczu­cie szczę­ścia. Ale nie tylko. Rów­nież triumfu. Bo wła­śnie tym był w grun­cie rze­czy ten wie­czór: trium­fem.

Gwar roz­mów nie ucichł, więc Oscar chrząk­nął jesz­cze gło­śniej, tym razem z pewną iry­ta­cją. Kiedy w końcu zapa­dło mil­cze­nie, uniósł pod­bró­dek, pod­niósł kartkę i zaczął mowę:

– Hen­ningu! Tho­mas Mann powie­dział, że książki są ukła­dem krwio­no­śnym duszy. Nikt nie uosa­bia tego lepiej od cie­bie. Od bli­sko czter­dzie­stu lat wzbo­ga­casz nasze dusze, napeł­nia­jąc ich naczy­nia krwio­no­śne swo­imi tek­stami. Twój hołd zło­żony kobie­cie dotarł do wszyst­kich na świe­cie, był czy­tany, dys­ku­to­wany, stu­dio­wany i opie­wany w naj­róż­niej­szych języ­kach…

Eli­sa­beth wypiła duży łyk wina. Uwiel­biała Oscara, ale bez wina nie wytrzy­ma­łaby całego prze­mó­wie­nia.

Przy­szła pora na dru­gie danie. Patrik Hedström pocią­gał coraz moc­niej za kra­wat i koł­nie­rzyk. Louise nie spę­dziła zbyt wiele czasu przy stole, za to jego sąsiadka z dru­giej strony sie­działa zwró­cona do niego, ponie­waż jej towa­rzysz przy stole był zain­te­re­so­wany głów­nie winem.

– Ścią­gnij ten kra­wat, do dia­bła – powie­działa z uśmie­chem.

Patri­cia Smedh była autorką powie­ści, które dobrze się sprze­da­wały, ale były rów­nież chwa­lone przez kry­ty­ków. „I tak się nawet nie zbli­żam do nakła­dów ksią­żek two­jej żony”, zwie­rzyła mu się.

– W tym towa­rzy­stwie niczego nie zdejmę – odparł Patrik, ale polu­zo­wał nieco kra­wat, zanim wypił łyk swego wina o peł­nym smaku. Wolał nie liczyć, który to był kie­li­szek.

– Eli­sa­beth nie mia­łaby nic prze­ciwko temu – powie­działa Patri­cia, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej, a zmarszczki wokół jej oczu się pogłę­biły. – Cho­ciaż Hen­nig zawsze był bar­dziej nasta­wiony na popraw­ność.

– Eli­sa­beth jest chyba wydaw­czy­nią Hen­ninga, czy tak?

Patrik musiał pogrze­bać w pamięci, przy­po­mi­na­jąc sobie, co mówiła mu wcze­śniej Erica. Kochał swoją żonę i podzi­wiał jej zawód, ale kiedy zaczy­nała mówić o spra­wach doty­czą­cych ksią­żek i świata wydaw­ni­czego, szcze­rze mówiąc, naj­czę­ściej się wyłą­czał.

– Tak, Eli­sa­beth jest wręcz legen­darną redak­torką. Jej rodzina zało­żyła wydaw­nic­two Bauer zale­d­wie kilka lat po powsta­niu wydaw­nic­twa Albert Bon­niers. Od początku była redak­torką pro­wa­dzącą Hen­ninga, który po ich ślu­bie przy­jął jej nazwi­sko.

Patri­cia upiła tro­chę wina. Pra­wie nie tknęła go przy jedze­niu, a podano dotąd dwie potrawy. Wyda­wało się, że pije głów­nie wodę.

– Nie jest to trudne? Mam na myśli, pra­co­wać razem w ten spo­sób? – zacie­ka­wił się Patrik.

– W ich przy­padku to działa. Naj­wy­raź­niej – odparła Patri­cia, wzru­sza­jąc ramio­nami.

Patrik poczuł na karku czy­jąś dłoń. Erica szła na swoje miej­sce, wra­ca­jąc z toa­lety. Sądząc po jej odde­chu i cokol­wiek chwiej­nej rów­no­wa­dze, chyba też wypiła sporo wina. Na szczę­ście jutro rano będą mogli pospać.

– Zaję­łaś się moim mężem, jak należy? – spy­tała Erica, mierz­wiąc mu włosy.

– Jest prze­miły – odparła Patri­cia. – Faj­nie, że choć raz spo­ty­kamy się w two­ich rodzin­nych stro­nach, a nie tylko na tar­gach książki. Jak ci idzie z Olem?

Erica prze­wró­ciła oczami.

– Zamie­rza uczyć mnie pisa­nia, żebym osią­gnęła wyżyny moich moż­li­wo­ści, zamiast rzu­cać perły przed wie­prze.

Patri­cia zaśmiała się cicho.

– A przy tym korzy­sta z oka­zji i kła­dzie mi rękę na udzie – cią­gnęła Erica.

– Cho­lera jasna. – Patrik już chciał wstać.

Erica poło­żyła dło­nie na jego bar­kach i poca­ło­wała w poli­czek.

– Pora­dzę sobie, kocha­nie, to jest nawet zabawne.

Uśmiech­nęli się do sie­bie, Patrik poto­czył wzro­kiem po sali.

– Słu­chaj, co to za para sie­dzi obok Hen­ninga i Eli­sa­beth? Ona wygląda, jakby kij połknęła, a on jak wyjęty z pisma o mająt­kach ziem­skich4.

– Masz dobry zmysł obser­wa­cyjny i to, co powie­dzia­łeś, jest nie od rze­czy, cho­ciaż wynika z uprze­dzeń – mruk­nęła. – To rodzice Louise, Lus­san i Pierre. On jest dzie­dzi­cem jed­nego z naj­więk­szych mająt­ków ziem­skich w Ska­nii ze wszyst­kim, co się z tym łączy, a mał­żeń­stwem są od wcze­snej mło­do­ści.

– Wyczy­ta­łaś to w „Svensk Dam­tid­ning”5, gdy byłaś u fry­zjera? – zaśmiał się Patrik.

Prych­nęła.

– Nie, Louise mi mówiła. Bo widzisz, my roz­ma­wiamy ze sobą pod­czas naszych spa­ce­rów. No, wra­cam do mojego lep­kiego towa­rzy­stwa. Widzę, że do wygło­sze­nia prze­mó­wie­nia szy­kuje się młod­szy syn.

Patrik patrzył długo za odcho­dzącą Ericą. Jego żona była tu naj­ład­niej­sza, bez gada­nia. A jutro poleżą sobie długo w łóżku…

Brzęk­nęło szkło, Erica miała rację. Będzie następne prze­mó­wie­nie. Patrik pogu­bił się w ich licz­bie po chyba dwu­na­stym z kolei. W dodatku były dłu­gie.

– Cześć wszyst­kim!

Wstał męż­czy­zna w wieku około czter­dziestki. Patri­kowi przy­po­mniało się, jak Erica mówiła mu, że facet ma na imię Ric­kard. Straszny bufon, to pierw­sze wra­że­nie, jakie odniósł. Uli­zane włosy, na nad­garstku rolex, zaro­zu­miała mina. W dodatku wyraź­nie pod­pity. Chwiał się, uno­sząc kie­li­szek i sta­ra­jąc się sku­pić wzrok na swo­ich świę­tu­ją­cych rodzi­cach.

Pod­niósł do góry dwie koperty.

– Mam tu dwie różne mowy. Wybierz sobie jedną z nich, tato… – Zaśmiał się gło­śno z wła­snego żartu, a potem odrzu­cił obie koperty. – Nie­eee, aż tak źle nie jest. Mamo, tato, wiem, że to wie­czór was obojga, jed­nak chciał­bym zacząć od cie­bie, tato. Nie byłeś zbyt dobrym ojcem…

Patrik zakrztu­sił się winem i spoj­rzał z prze­ra­że­niem na gościa. Kurde, co to będzie?

Hen­ning zaci­snął pię­ści pod sto­łem. Ric­kard. Wciąż to samo. Już od małego wyda­wało się, że koniecz­nie musi wszystko zepsuć na swo­jej dro­dze. Cał­kiem ina­czej niż Peter, który zawsze był w porządku.

Hen­ning spoj­rzał na star­szego syna. Na twa­rzy Petera ryso­wało się to samo wzbu­rze­nie, które on czuł. Przy stole dla dzieci sie­dzieli Max i Wil­liam, obaj w kra­wa­tach w szaro-białe paski, które wcze­śniej wspól­nie wybrali. Patrzyli wiel­kimi oczami na swego stryja.

Eli­sa­beth poło­żyła rękę na udzie męża. Hen­ning ni­gdy nie poj­mo­wał jej sła­bo­ści do Ric­karda. Była zaśle­piona w sto­sunku do syna, gotowa wszystko mu wyba­czyć i cią­gle dawać mu nową szansę.

– Za dużo wypił – zauwa­żyła szep­tem, a Hen­ning nachy­lił się do niej.

– Kom­pro­mi­tuje się – odparł cicho. – I nas.

Kątem oka zoba­czył prze­ra­żone spoj­rze­nie Lus­san i zawsty­dził się. Wie­dział, jak bar­dzo rodzice Louise prze­strze­gają ety­kiety, w ich śro­do­wi­sku takie zacho­wa­nie było po pro­stu nie do przy­ję­cia.

– Jutro na pewno dosta­niesz prze­pro­siny.

Eli­sa­beth ści­snęła mocno jego udo. Hen­ning zaci­snął zęby. Naj­chęt­niej wstałby, chwy­cił młod­szego syna za koł­nierz i wywlókł z lokalu. Jed­nak wszyst­kie oczy były skie­ro­wane na nich. W dodatku od teraz spo­czy­wała na nim odpo­wie­dzial­ność za coś waż­niej­szego niż on sam. Był nie tylko Hen­ningiem Bau­erem – pisa­rzem, mężem i ojcem, bo wkrótce będzie rów­nież Hen­ningiem Bau­erem, lau­re­atem lite­rac­kiej Nagrody Nobla. Nie mógł sobie pozwo­lić na awan­turę. Dla­tego też, pod­czas gdy syn na chwie­ją­cych się nogach i ze szkli­stym spoj­rze­niem pozba­wiał go czci i honoru, Hen­ning tylko się sztywno uśmie­chał. A gdy przy­długa mowa wresz­cie się skoń­czyła, zakla­skał jako pierw­szy.

– O Boże – wybu­chła Erica, zwra­ca­jąc się do Olego.

Było już po dese­rze, sala zaczęła pusto­szeć. Wielu spo­śród gości miesz­kało w hotelu i poszli prze­brać się przed tań­cami, przy­pu­dro­wać nosy albo po pro­stu ode­tchnąć po mowie Ric­karda. Zapa­no­wał nastrój wzbu­rze­nia, Peter przed chwilą prze­pro­sił i wstał, by pójść do rodzi­ców.

– Nawet w naj­lep­szych rodzi­nach… – zauwa­żył prze­cią­gle Ole i ski­nął na młodą kel­nerkę, wska­zu­jąc na swoją pustą szklankę do whi­sky.

Vivian Sten­klo nachy­liła się nad sto­łem. Pod­czas kola­cji nie odzy­wała się za wiele, ale widać było, że wstrzą­snęło nią prze­mó­wie­nie młod­szego syna Bau­erów.

– Ric­kard zawsze był pro­ble­mo­wym dziec­kiem – powie­działa. – Cią­gle cho­dzi do matki, żeby pro­sić o pie­nią­dze. Żyje grubo ponad stan, ska­cze z posady na posadę, które ona mu zała­twia, albo też zakłada jakiś biz­nes, w który ona ma zain­we­sto­wać, a potem są z tego nici. Gdyby był tu Rolf, wytar­gałby go za uszy.

– Tak, szkoda, że nie mógł przyjść – sko­men­to­wała Erica. Vivian spu­ściła wzrok, więc dodała pojed­naw­czo: – Na pewno ma dużo pracy w związku z wystawą. Widzia­łam, że odbę­dzie się w gale­rii po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, i bar­dzo na nią cze­kam. Jego foto­gra­fie są rze­czy­wi­ście klasą samą dla sie­bie. Co tym razem będzie tema­tem wystawy? Bor­neo? Antark­tyda?

– Naprawdę nie wiem – odparła Vivian. – On mówi, że to będą remi­ni­scen­cje z prze­szło­ści. À pro­pos prze­szło­ści Rolfa, była w niej pewna zagadka, która chyba mogłaby być warta pani zain­te­re­so­wa­nia. Doty­czy mor­der­stwa… – Uśmiech­nęła się poro­zu­mie­waw­czo i wstała. – Idę się odświe­żyć. Pozwo­li­łam sobie wyna­jąć na tę noc pokój w hotelu, żeby nie budzić Rolfa póź­nym powro­tem do domu. Ale wpad­nij w tygo­dniu do gale­rii, Rolf na pewno chęt­nie opo­wie ci o tym coś wię­cej.

– Abso­lut­nie. Dzię­kuję – powie­działa Erica.

Co ta Vivian powie­działa? Nie­wy­ja­śnione mor­der­stwo?

Jej myśli prze­rwał Ole, który raczej nie zwró­cił uwagi na słowa Vivian.

– Sły­sza­łaś? – spy­tał, nachy­la­jąc się bli­żej Eriki. Pod­czas całej kola­cji przy­su­wał się tro­chę za bli­sko. Teraz leni­wym ruchem się­gnął do peł­nej szklanki i upił spory łyk, po czym cią­gnął: – Wiesz, że Hen­ning dosta­nie lite­rac­kiego Nobla?

Patrzył spod zmru­żo­nych powiek, miał wil­gotne wargi. Jego ręce znów powę­dro­wały do jej nogi, a Erica znów je odsu­nęła.

– A ty skąd wiesz?

Nie potrak­to­wała jego pijac­kiego gada­nia zbyt poważ­nie. Wszyst­kim było wia­domo, że infor­ma­cja, kto dosta­nie Nobla, jest tajem­nicą ści­śle prze­strze­ganą przez osiem­na­ścioro człon­ków Aka­de­mii. Wpraw­dzie mówiło się o jakichś prze­cie­kach, ale Erica nie przy­wią­zy­wała do tego wagi. Szwedzki świat kul­tury uwiel­biał plot­ko­wać.

Ole w pierw­szej chwili nie odpo­wie­dział, tylko upił kolejny łyk whi­sky. Zaraz opróżni szklankę. Następ­nie odwró­cił się lekko i wska­zał na swoją żonę, sie­dzącą przy innym stole. Susanne Hovland była ude­rza­jąco piękną kobietą. Kru­czo­czarne włosy, wyraź­nie zazna­czone kości policz­kowe i ide­alna jasna kar­na­cja pod­kre­ślona przez sukienkę w kolo­rze lila.

– Susanne mi wszystko mówi. Nie mamy przed sobą tajem­nic. Ona mnie kocha. – Zato­czył ręką w jej stronę, o mało nie zwa­la­jąc przy oka­zji wszyst­kich kie­lisz­ków. – Dostał dziś tele­fon z wia­do­mo­ścią – zachi­cho­tał Ole.

Opróż­nił szklankę i ski­nął ponow­nie na kel­nerkę. Opu­ścił rękę, która znów wylą­do­wała na udzie Eriki i zaraz powę­dro­wała wyżej, ale Erica w tym momen­cie miała dość. Wzięła swoją wie­czo­rową torebkę i podzię­ko­wała za miły wie­czór. Ole patrzył za nią z zawie­dzioną miną.

Idąc do łazienki, Erica zer­k­nęła w stronę Hen­ninga, który był pogrą­żony w roz­mo­wie z Pete­rem. Czy to moż­liwe? Par­sk­nęła i pokrę­ciła głową. Z Aka­de­mii Szwedz­kiej nie ma prze­cie­ków.

Całe ciało go bolało, ale w końcu był zado­wo­lony. Sam już nie wie­dział, ile razy prze­wie­sił zdję­cia, a raczej puste ramki, które je sym­bo­li­zo­wały, ale pew­nie ze sto razy. Nie było w tym nic wyjąt­ko­wego. Tak zazwy­czaj wyglą­dał ten pro­ces. Jed­nak ni­gdy nie było to dla niego rów­nie ważne jak dziś. Musiało być tak jak trzeba.

Sta­nął tyłem do drzwi wej­ścio­wych, usi­łu­jąc posta­wić się w roli zwie­dza­ją­cego, który ogląda te foto­gra­fie pierw­szy raz. Prze­szedł powoli przez gale­rię, zatrzy­mu­jąc się przed każdą kar­teczką, tak jak będą robić zwie­dza­jący. Posta­wił sobie za cel, aby wszyst­kie zdję­cia budziły u widza uczu­cie, które towa­rzy­szyło jemu przy ich robie­niu. Wła­śnie dla­tego tak ważna była kolej­ność. Tylko ama­to­rzy wrzu­cają zdję­cia byle jak. Cho­dzi o wła­ściwy odbiór.

Do gale­rii docie­rał gwar roz­mów i muzyka. Rolf wyobra­żał to sobie. Eli­sa­beth i Hen­ning w wie­czo­ro­wych stro­jach, cie­szący się tym, że są w cen­trum uwagi. Ole wkrótce pijany i z lep­kimi łapami, Susanne obser­wu­jąca czuj­nie męża. Vivian, któ­rej oby było przy­jem­nie, cho­ciaż co pewien czas pew­nie kie­ruje w jego stronę jakąś gniewną myśl.

Kiedy skoń­czy już tę wystawę, ich mał­żeń­stwo będzie potrze­bo­wało miło­ści i tro­ski, miał tę świa­do­mość. Nie chciał zasmu­cać ani dener­wo­wać Vivian. Tak się po pro­stu stało. Kochał żonę. Nie tak jak kie­dyś kochał Ester, bo ona była jak z jego krwi, pod­czas gdy on i Vivian przy­po­mi­nali raczej dwa ciała nie­bie­skie krą­żące po tej samej orbi­cie wokół wspól­nego słońca. Gdzie tym słoń­cem była jego sztuka. Wie­dział jed­nak, że znaj­dzie ją, gdy będzie jej potrze­bo­wał. A będzie jej potrze­bo­wał.

Drgnął, sły­sząc puka­nie do drzwi. Wła­śnie posta­wił foto­gra­fię zaty­tu­ło­waną Wina pod ramką wyzna­cza­jącą jej miej­sce. Naj­waż­niej­sza foto­gra­fia z całej wystawy i jej umiej­sco­wie­nie w samym środku.

Nie­chęt­nie poszedł do drzwi. Nie lubił, gdy mu prze­szka­dzano w samym środku pro­cesu przy­go­to­wy­wa­nia wystawy, ale puka­nie było uparte.

– O, cześć – ode­zwał się, otwo­rzyw­szy drzwi. – To ty?

Następ­nie cof­nął się od drzwi, wpusz­cza­jąc gościa.

– Będę mógł z tobą potem zatań­czyć?

Wil­liam pocią­gnął Ericę za spód­nicę i spoj­rzał na nią z nadzieją.

A jej serce aż zmię­kło.

– No pew­nie! To dla mnie zaszczyt. Pierw­szy taniec, co ty na to?

– Obie­ca­łem go Louise – odpo­wie­dział Wil­liam ze zmar­twioną miną, ale zaraz się roz­pro­mie­nił. – Z tobą będzie drugi, dobrze? Drugi jest pra­wie tak samo ważny jak pierw­szy.

Erica przy­kuc­nęła, żeby spoj­rzeć Wil­lia­mowi pro­sto w oczy.

– Nie mów nikomu, ale według mnie drugi taniec jest wła­ści­wie lep­szy. Pod­czas pierw­szego czło­wiek nie bar­dzo wie, jak się ruszać, więc robi to nie­pew­nie i chwiej­nie. Co innego przy dru­gim tańcu. Zakle­pu­jemy go!

– Super! – powie­dział rado­śnie Wil­liam i pobiegł.

Erica pod­nio­sła się i zoba­czyła, że Peter patrzy na nią z roz­ba­wie­niem.

– Zdaje się, że mój syn się w tobie durzy.

– On jest cudowny – odparła, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Świet­nie się bawią razem z Mają. Powi­nie­neś ich zoba­czyć. Nadają na tej samej fali.

– Cóż, z tego, co sły­sza­łem, Maja działa na niego uspo­ka­ja­jąco. Bo w domu jest z niego praw­dziwy pędzi­wiatr.

– Ach tak? – Erica zaśmiała się. – Nie znam go od tej strony, więc może masz rację. Maja rze­czy­wi­ście działa uspo­ka­ja­jąco na oto­cze­nie.

– Przy­jemna cecha – zauwa­żył Peter, opie­ra­jąc się o filar w środku sali. Erica zga­dzała się z tym, ale nie mogła nie przy­po­mnieć sobie słów Anny, że od dziew­czyn ocze­kuje się, żeby utrzy­my­wały w ryzach chło­pa­ków.

Wokół trwały gorącz­kowe dzia­ła­nia przy­go­to­wu­jące salę do tań­ców, ale ubyło tro­chę gości i już nie było tak gorąco. Erica ode­tchnęła głę­boko i wygła­dziła górę sukienki.

– Cecily była taka sama – cią­gnął Peter, patrząc czule na Wil­liama, który roz­ma­wiał z muzy­kami, gesty­ku­lu­jąc przy tym z oży­wie­niem. – Umiała zacho­wać spo­kój w każ­dej sytu­acji i pro­mie­nio­wała na wszyst­kich taką sta­teczną ener­gią. Har­mo­nią, chyba tak bym to wyra­ził. Cecily pro­mie­nio­wała har­mo­nią.

– Chłopcy na­dal prze­ży­wają jej śmierć?

Erice jak zwy­kle ści­skało się serce na myśl o tym, że Wil­liam i Max stra­cili mamę.

– Tak. I pozwa­lam im na to. Dużo o niej roz­ma­wiamy, oglą­damy zdję­cia i filmy z nią. Cecily wciąż z nami jest. A Louise ma do tego fan­ta­styczny sto­su­nek.

– To chyba nie zawsze jest łatwe? – spy­tała ostroż­nie Erica.

– Żyć obok ducha? Pew­nie nie jest – przy­znał. Obró­cił kie­li­szek w pal­cach. – Ale ona rozu­mie, że to są dwie różne rze­czy. Nasza żałoba po Cecily nie ma wpływu na naszą miłość do Louise.

– Macie dobry kon­takt z rodzi­cami Cecily? Bab­cią i dziad­kiem chłop­ców?

– Nie­stety zmarli jesz­cze przed ich uro­dze­niem. A Lus­san i Pierre, szcze­rze mówiąc, nie nadają się na zastęp­czych dziad­ków.

Zaśmiał się i wymie­nił z Ericą poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

– Rozu­miem, co masz na myśli. Nie należą raczej do ser­decz­nych osób.

– Zabawa z dziec­kiem na pod­ło­dze to nie dla nich. Sku­piają się na zupeł­nie innych rze­czach i myślę sobie, że dora­sta­nie w tym ich olbrzy­mim majątku w Ska­nii musiało być dla Louise trudne.

– Wydaje mi się, że i tak sobie nie­źle pora­dziła – zauwa­żyła Erica, uno­sząc kie­li­szek w stronę Louise, która wła­śnie weszła do sali i miała w oczach stres.

– Ludzie roz­pro­szyli się po całym hotelu. Nie wiem, jak ich tutaj ścią­gnąć, kiedy roz­poczną się tańce – powie­działa Louise, kiedy już doszła do nich. – Ric­kard stroi fochy w swoim pokoju, a Ole się zalał i zasnął na scho­dach, musia­łam posta­wić go na nogi. O Boże, kocha­nie, zastrzel mnie, gdy następ­nym razem twoi rodzice popro­szą mnie o zor­ga­ni­zo­wa­nie jakiejś imprezy.

(Camilla Läckberg, "Kukułcze jajo", Wydawnictwo Czarna Owca". Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki).

Marta Matyszczak
Poprzednia strona: Jeffrey Archer i seria kryminałów z Williamem Warwickiem Poprzednia Następna strona: Robin Cook, Nocny dyżur – fragment powieści Następna
  1. Jesteś tutaj:  
  2. Strona główna
  3. Różności
  4. Camilla Läckberg, Kukułcze jajo – fragment powieści

Popularne

  • Strona główna
  • Królowa jest tylko jedna – Agata Christie
  • Herkules Poirot
  • Lisbeth Salander
  • Pisarz, który igrał z ogniem – Stieg Larsson

Podobne

  • Kryminaliści w Bibliotece
  • Krewetki z Fjällbacki – wywiad z Camillą Läckberg
  • Rodzinne uwikłanie
  • Kryminaliści w Bibliotece w Skierniewicach
  • Kawiarenka Kryminalna zaprasza na Kryminalistów w Bibliotece!

Polecamy

  • Marta Matyszczak - Przepraszam, tu był trup
  • Marta Matyszczak, Kryminały pod psem
  • Marta Matyszczak, Kryminały z pazurem
Copyright © 2013-2025
Kawiarenka Kryminalna
Wszystkie prawa zastrzeżone
O nas Polityka prywatności Mapa strony Kontakt