10. sierpnia nakładem Domu Wydawniczego REBIS ukaże się powieść Matthew Harta "Diament śmierci". Zapraszamy do lektury fragmentu powieści!
PROLOG
Wszystkie diamenty są krwawe. Pytanie tylko, czyja to krew.
W ciemną sierpniową noc Piet Louw i Denny Vorster wydobyli tysiącpięćsetdwunastokaratowy diament z rzeki Chicapa w prowincji Lunda Północna w północno-wschodniej części Angoli niedaleko granicy z Kongiem. Powietrze było przesiąknięte wonią rosnących w dżungli orchidei. Aksamitną noc rozdzierały wrzaski zwierząt. Piet sikał z burty barki, a Denny, na którego właśnie przyszła kolej, pracował w wodzie. Był na dole, na dnie rzeki, i oddychając podawanym przez przewód powietrzem, wydobywał żwir za pomocą rury ssącej. Na rzece panowała cisza. Słychać było jedynie dobiegające z zarośli krzyki zwierząt, rytmiczny warkot pompy i grzechot kamyków na stalowym sicie przesiewacza. A potem rozległ się nagle głośny brzęk, gdy uderzyło w nie coś ciężkiego, co następnie stoczyło się z niego i z głuchym odgłosem spadło na drewniany pokład.
Piet odwrócił się i wybałuszył oczy. W kręgu słabej poświaty dokoła plamy ostrego światła, które padało na sito, leżał kamień. Piet zapiął rozporek, podszedł bliżej i przykucnął, żeby mu się przyjrzeć.
Leżący na pokładzie kamień był cały oblepiony zaskorupiałą masą, a mimo to lśnił. Światło znajdowało jakoś drogę przez pęknięcia, a kryształ chłonął je, wzmacniał i wysyłał z powrotem na zewnątrz. Moc diamentu przebijała okrywającą go skorupę. Przebiła też mózg Pieta.
Światło wypływające przez wąskie pęknięcia na powierzchni skorupy pulsowało niczym tętno srogiego boga. Piet znalazł długi kawał łańcucha kotwicznego, zwinął go i położył przy burcie, po czym przywlókł kilka betonowych pustaków, których czasem używali jako kotwic. Przeciągnął przez nie łańcuch, po czym wyjął nóż, uklęknął na pokładzie i położył dłoń na zimnej, wilgotnej rurze, która dostarczała Denny’emu powietrze. Przeciął ją jednym zdecydowanym pociągnięciem noża.
Piętnaście sekund później na powierzchnię wody wyprysnął Denny, krztusząc się i z trudem łapiąc oddech. Piet pochylił się, zamachnął i czterdziestocalowym kluczem do rur zmiażdżył mu głowę. Potem przyciągnął go do burty, owinął łańcuch kotwiczny z betonowymi bloczkami wokół jego tułowia i odepchnął ciało. Po chwili zniknęło w ciemnej wodzie.
Teraz Piet był właścicielem całego diamentu. Owinął go kawałkiem worka, wsiadł do aluminiowej łodzi i popłynął w dół rzeki do ich obozowiska. Pięćdziesiąt jardów przed nim wyłączył silnik zaburtowy, żeby nie obudzić kucharza, i resztę drogi przepłynął z prądem, sterując wiosłami.
Po cichu, z walącym sercem, zaniósł kamień do małego laboratorium za szopą, w której był warsztat mechaniczny. Wszedł do środka i zamknął drzwi. Włożył kamień do zlewu, puścił na niego strumień wody i zaczął odrywać kawałki zaskorupiałego mułu. Nagle zdjął go strach. Chwycił tester do diamentów, włączył go i wcisnął końcówkę w jedno z pęknięć w skorupie, aż dotknęła kamienia.
Diament.
Kamień wypełniał mu dłoń jak grejpfrut. W laboratorium miał wagę do diamentów, ale ten klejnot był zbyt wielki, by się na niej zmieścić. Niewiarygodnie, niezrozumiale ogromny diament.
I ten kolor! Zdawał się kipieć. Domagał się uwolnienia. Dziki, nieposkromiony róż. Czy to był jego prawdziwy kolor, czy też diament przejmował ze skamieniałej skorupy coś, czego on nie mógł zerwać? Gdyby to był prawdziwy róż, kamień byłby wart dziesiątki milionów. Nie, s e t k i milionów.
Zapakował go troskliwie w folię bąbelkową, owinął w natłuszczone płótno i włożył do brezentowej torby. Myśli wirowały mu w głowie. Jak mógłby wywieźć diament z Angoli?
Nie mógł go zabrać do stolicy, Luandy, gdzie powinny trafiać wszystkie eksportowane diamenty. Angolczycy nigdy nie wypuściliby takiego kamienia z kraju, niezależnie od wysokości zapłaconych przez niego łapówek. Będzie musiał wywieźć go za granicę bezpośrednio z Saurimo, najbliższego miasta.
Ukrył torbę za rzędem beczek na ropę, wyłączył światło i zamknął za sobą drzwi na klucz.
Żaden zamek nie chroni jednak przed strachem.
Klejnot miał już pełnię w ładzy nad jego mózgiem. Władza ta rosła i rozprzestrzeniała się na zewnątrz, w noc, sunąc przez las niczym ciche zwierzę. Gdy tylko odszedł od szopy, zwierzę już tam było, wijąc się wśród ciemnych liści na skraju obozu. Piet stwierdził niespodziewanie, że nie może złapać tchu. Ogarnięty nagłą paniką wrócił do drzwi, a kiedy klucz zaciął się w zamku, zaczął je ciągnąć i szarpać. W końcu udało mu się je otworzyć, wbiegł do środka, odepchnął na bok beczkę i chwycił brezentową torbę. Rozerwał płótno i folię bąbelkową, aż ukazał się kamień. Upiorny blask rozlał się dokoła i padł na jego wykrzywioną twarz. Piet stał tak przez jakiś czas, nasłuchując. Z domku kucharza nie dochodził żaden dźwięk. Szczęśliwie dla kucharza.
Ponownie starannie zapakował diament, włożył go do torby, którą zarzucił na ramię, po czym ruszył ścieżką prowadzącą w dół rzeki do sąsiedniego obozowiska, w którym kilku Rosjan miało kruszarkę używaną do przerobu żwiru pobieranego na brzegu rzeki. Mieli też wielki zdezelowany sowiecki śmigłowiec Mi-6, którym transportowali paliwo i maszyny z Saurimo.
Nie lubił chodzić przez las – nie cierpiał lepkiej, czarnej angolskiej nocy, klejącej mu się do twarzy, cuchnącego oddechu dżungli, odgłosów pełzających zwierząt. Dwa dni wcześniej kucharz zabił pytona karłowatego, który dostał się do kurnika. Tylko w Afryce sześciostopowy wąż może być nazywany karłowatym.
Torba coraz bardziej ciążyła mu na ramieniu. Serb, który kierował rosyjskim obozem, usiadł na płóciennym stołku i trzymając na kolanach miskę z parującym curry, wysłuchał opowieści Pieta. Nie uwierzył w ani jedno słowo.
– A to ci się pechowo dla Denny’ego złożyło, co, Piet? Problem z przewodem powietrza. – Pokręcił głową. – Cóż za niefart. – Włożył do ust duży kawałek ryby maślanej, który miał na widelcu, i grzbietem dłoni wytarł z brody żółtą strużkę. – Co masz w torbie?
– Różne rzeczy – odparł Piet.
Serb dźgnął widelcem curry i nabił na niego kolejny kawałek szarawego mięsa.
– Jasne, Piet. Twoje rzeczy. – Postawił miskę z curry na ziemi, chwycił butelkę rosyjskiego koniaku i łyknął z niej. Następnie popatrzył na Pieta przekrwionymi oczami. – Lecimy rano, Piet. O tej samej godzinie co zwykle. O szóstej. Wciśniemy cię. Może nawet znajdzie się miejsce na twoje rzeczy. – Rzucił Pietowi szeroki uśmiech. O ile można się szeroko uśmiechnąć, mając tylko dziewięć zębów.
Kiedy Piet wrócił do obozu, zadzwonił przez telefon satelitarny do Johannesburga i wyczarterował learjeta, który miał przylecieć po niego do Saurimo. Powiedział pilotowi, żeby wypełnił plan dalszego lotu do Luandy. To było na wypadek, gdyby Angolczycy go podsłuchiwali. Tej nocy nie zasnął nawet na chwilę, tylko leżał czujny, przez cały czas przyciskając brezentową torbę do piersi. Dwa razy ją otworzył, rozpakował kamień i wpatrywał się w niego, podczas gdy klejnot wbijał palce w pozostałe przestrzenie jego mózgu.
Rano poszedł do obozu Rosjan. Oprócz noża i krótkolufowej trzydziestkiósemki w kaburze na kostce Piet miał ukryty pod kurtką czeski pistolet maszynowy Škorpion. Z Serbami nigdy nic nie wiadomo. Ale zawieźli go do Saurimo bez żadnych incydentów.
Learjet wylądował punktualnie. Piet poleciał nim prosto do Johannesburga, gdzie zaniósł diament do Barry’ego Sterna.
Barry był twardy jak stal, ale nie potrafił pozbyć się wyrazu osłupienia z twarzy, kiedy Piet rozpakował kamień w jasnym świetle lampy na jego biurku. Wziął głęboki oddech, zamknął na chwilę oczy, po czym sięgnął po lupę.
– Nawet nie wiemy, co to jest, Piet – powiedział, choć dobrze wiedział, co to takiego. W jego głowie kotłowały się tysiące obliczeń. – A zatem po kolei. Najpierw to oczyścimy.
Normalnie z surowych diamentów usuwa się taką skorupę osadów, gotując je przez dwanaście godzin w kwasie w swego rodzaju szybkowarze. Kwas usuwa zewnętrzną warstwę i nawet dostaje się do niektórych inkluzji – malutkich plamek zanieczyszczeń, skaz, które występują w większości diamentów. Kto by jednak produkował urządzenia do takich kąpieli kwasowych zdolne pomieścić tysiącpięćsetkaratowy diament?
Ostatecznie Barry sklecił coś odpowiedniego. Zajęło to sporo czasu. Następnie bardzo ostrożnie, wielokrotnie zanurzając ogromny diament, pozbył się skamieniałej powłoki. Krok po kroku, po troszeczku, skorupa rozpuszczała się we wrzącym kwasie. Barry nigdy jeszcze nie widział takiego diamentu, który się w końcu ukazał jego oczom. Nikt na Ziemi, żyjący ani umarły, nic podobnego nie widział. Za każdym razem, gdy go wyjmował z kwasu, Barry przyglądał mu się przez lupę i w pewnym momencie ujrzał galaktykę, prawdziwy wszechświat różu. Zanurzył go z powrotem w kwasie i z trudem powstrzymał łzy. Naturalnie cały czas opowiadał bzdury na temat kamienia.
– Ten kolor, Piet... kto wie? Nie próbuję obniżyć jego wartości – powiedział, szukając słów, dzięki którym mógłby ją obniżyć – ale kto widział taki kolor? Jakby starał się ukryć. Pojawia się i znika. I ta struktura, Piet, płaszczyzny pęknięć... – Wolno pokręcił głową. – Kto mógłby zaufać temu kamieniowi? Nie jest czysty, Piet. To niebezpieczny kamień. Człowiek, który spróbuje go ujarzmić – popatrzył ze smutkiem na diament – nigdy nie zazna spokoju.
Piet nie był najbystrzejszym człowiekiem w Afryce. Wziął za diament 12 milionów dolarów. Barry miał już czekającego kupca, Rosjanina. Kupiec wiedział, że kamień jest problematyczny, ale z drugiej strony był też oszałamiający. Niemal nie do uwierzenia. Ważył ponad 1500 karatów. Ludzie rzucali imperia na kolana dla mniejszych klejnotów. Na koncie Barry’ego w Singapurze pojawiło się 40 milionów dolarów. Rosjanin zawiózł diament do Antwerpii.
(mat. wyd.)